sobota, 30 listopada 2013

Andrzejki

To taki specjalny dzień w roku, kiedy imieniny ma Andrzej, a pije cała Polska.
No, prawie cała, bo niektórzy motorowi zasuwają po szynach i na przystankach przystają.

Mi także trafił się dzień pracujący i trochę się ckniło samemu, szczególnie z powodu, iż ferajna moja ukochana prócz spotkania andrzejkowego urządziła podwójne urodziny dwóch zawodników.
Czyli impreza byłą epicka, a ja nie mogłem w niej uczestniczyć.

No i taki przygnębiony nieco podróżowałem z krańca na kraniec podśpiewując sobie pod nosem
always look on the bright side of life.
Dla tych, którzy nie rozumieją dziwnego humoru Monty'ego Pythona, zamieszczam wersję bardziej rockową w wykonaniu Acid Drinkers
Pogwizdywałem dla poprawienia humoru, a kilometry uciekały.
Ilość imprezowych Andrzejów zwiększała się wraz z upływem godzin. Część miała niejakie problemy z wysiadaniem, inni rozpoczynali proces opuszczania wagonu w momencie usłyszenia sygnału oznajmiającego zamykanie drzwi. Inni po prostu zasypiali.
Ubaw po pachy.

Ale jeden przystanek pobił rekord i zaskoczył mnie tak, że horyzont zdarzeń to pikuś przy takim zjawisku.
Dokładnie rzecz ujmując, nie był to stricte przystanek, a to co się tam wyrabiało.
Otóż podczas podjeżdżania zauważyłem kuriozalną grupę podejrzanych indywiduów, która to grupa machając rękami i błyskając flashami w telefonach rączo rozpoczęła bieg w kierunku prowadzonego przeze mnie tramwaju.
No jak nic osławieni kibole i do tego jeszcze w tym specjalnym dniu. Zdemolują mi tramwaj i uprowadzą pasażerów. Będzie masakra.
Jednak do dnia sądu ostatecznego nie doszło.
Okazało się, że to impreza andrzejkowa moich przyjaciół przyszła do mnie.
Normalnie byłem tak zaskoczony, że jedyne co mogłem robić to machać ręką jak jakaś średnio rozgarnięta finalistka konkursu piękności i szczerzyć zęby w idiotycznym uśmiechu.
Serce ściśnięte, gula w gardle i łzy w oczach normalnie.
Grupa pod wezwaniem głośno zakrzyknęła gromkie HIP HIP HURRA na moją cześć i nawet były jakieś okrzyki o pokazywaniu cycków, ale jako że aura nie sprzyjała, to obyło się bez roznegliżowanych ekscesów.
Wiele radości, uśmiechów, pozdrowień i machania kończynami górnymi.
Niezapomniane zjawisko. Będę o nim opowiadał swoim wnukom.
A co mi tam - wszystkim wnukom będę opowiadał.

Przyjaciele zrobili mi dzień (że tak pozwolę sobie parafrazować pana Clinta Eastwooda). Reszta dnia upłynęła z uśmiechem na ustach i głośnym śpiewem.
Tym razem było to Walk of Life.
Jako, że kawałek skoczny, to i głową sobie kiwałem w takt muzyki.
Nawet nie wiecie ilu kierowców autobusów mi odkiwnęło. Trafiali się również pasażerowie na przystankach.
To się nazywa przekazywać pozytywne wibracje.

Zjazd też miałem śmieszny, bo całą trasę z pętli Żerań FSO pokonałem jedynie z dwoma Andrzejami.
Nikt inny nie wsiadł. Normalnie chłopcy mieli prywatny tramwaj.
Szkoda tylko, że nie do domu.
Obaj smacznie spali aż do samej zajezdni, gdzie zostali dobudzeni i wyprowadzeni przez panów ochroniarzy.

Święta też mam pracujące, a do tego ostatni dzień grudnia również spędzę za konsoletą tramwaju.
Nie ma lekko.
Ale są jasne strony życia, bo przynajmniej w sylwestra nie będę jeździł do rana.

czwartek, 28 listopada 2013

Zwrotnice i emeryci

Nieraz pewnie się zastanawiacie, dlaczego motorowy ni z tego ni z owego wyskakuje z tramwaju dzierżąc w rękach metalowy przedmiot kształtem zbliżony do miecza.
Potem ten drąg wkłada w dziurę w ziemi i prawie jak Indiana Jones majstruje nim ostro z lewa na prawo (albo odwrotnie).
Otóż przekłada on tym samym zwrotnicę, by tramwaj jechał dokładnie tam, gdzie rozkład jazdy prowadzi.
Przecież zwrotnice są automatyczne - powiecie - sterowane sygnałem radiowym i wszystko powinno się odbywać sprawnie, szybko i przyjemnie.
Ale niestety przyjemnie nie jest. Szczególnie gdy trzeba kilka razy w ciągu dnia wyskoczyć z ciepłej, klimatyzowanej kabiny na deszcz, śnieg, wiatr i niską temperaturę.
A wyskakiwać trzeba w różnych okolicznościach przyrody (niepowtarzalnych).
Wynika to z faktu blokowania się tychże zwrotnic.
Czasami jest to spowodowane prozaiczną awarią, a czasami złą techniką jazdy niektórych motorowych.
Wczoraj miałem dzień popsutych zwrotnic. Chyba z dziesięć razy musiałem skakać.
Takie skakanie własnie mnie wykończyło.
Siedzę i kicham.
Trzeba będzie wódki z pieprzem się napić, albo inszego specyfiku babuni spróbować.
Kiedyś ludzie byli twardzi. Zwrotnic radiowych nie było i za każdym razem wypadało wysiąść i przełożyć iglicę.
Mógł człowieka szlag trafić, nie powiem.
Ale czasy mamy teraz lżejsze, a do wygody przyzwyczaić się jest bardzo łatwo.

To samo tyczy się pasażerów.
Zbyt szybko się przyzwyczajają.
A to za ciepło, a to za gorąco, a to weź pan wyłącz grzanie, a to weź pan włącz...
No nie dogodzisz.
A drzewiej ani ogrzewania, ani klimatyzacji nie było. Tramwaje jeździły nie patrząc zbytnio na rozkłady i wszyscy byli zadowoleni.
A motorowym ludzie się kłaniali i mówili ładnie "dzień dobry".
Teraz tylko skargi piszą. Bo łatwo i można.
A skoro można komuś dowalić, to dlaczego by nie. W końcu to jakaś tam namiastka władzy.
A władza upaja :)

Wczoraj taki właśnie pasażer nieco nadszarpnął moje i tak skołatane nerwy.
Otóż jak wiecie, listopad dotknął nas swoim zimnym nosem, a na ulicach pojawił się śnieg.
Torowiska przestały ładnie odbijać światło od wypolerowanych powierzchni, pokrywając się za to MADĄ, czyli mazią taką, co to powoduje poślizgi i niebezpieczne sytuacje.
I taka właśnie cyrkumstancja mi się przydarzyła.
Wjeżdżałem na przystanek. Przede mną stał tramwaj, który dokonywał wymiany pasażerów.
No to ja spokojnie, powolutku dobijam tak, by całym składem zmieścić się na stacji.
I na ostatnich kilku metrach przy prędkości 5 km/h wpadłem w poślizg.
I już oczami wyobraźni widzę rozbity przód SWINGa, już zaczynam szeptać do Ducha Maszyny.
Na szczęście dodatkowe systemy w tramwaju zadziałały, hamulce szynowe chwyciły i zatrzymałem się kilka centymetrów od tyłu poprzednika.
Oczywiści tym samym nieco szarpnąłem wagonem, ale uratowałem i mienie firmy i zdrowie pasażerów.
Jednak i tak trafił się jakiś emeryt - społecznik, który bez pardonu otworzył drzwi do kabiny i zwrócił mi uprzejmie uwagę.
- Mógłby pan tak nie szarpać. Ze względu na starszych ludzi.
Ciśnienia mi nie podniósł, bo i tak miałem zawyżone, ale zapytałem grzecznie, ile razy szarpnąłem, by zasłużyć sobie na taką reprymendę.
- Trzy razy! - skłamał mały członek społeczeństwa i uciekł.
Myślę sobie - może facet miał rację.
Zrobiłem szybki rachunek sumienia wspierany zerkaniem na system monitoringu w tramwaju.
Zainstalowane kamery nie ujawniły żadnych, starszych osób. Wszyscy wygodnie siedzieli na krzesełkach.
Po podliczeniu ilości szarpnięć wyszło mi, że podobny manewr wykonałem na przystanku przy Nowowiejskiej, gdy mało rozgarnięta dziewoja stwierdziła, że przejście dla pieszych jej nie obowiązuje
i wlazła wprost pod tramwaj, którym wjeżdżałem na przystanek.
Mogłem nie hamować szynowymi.
Tak.
Stanowczo następnym razem delikatnie rozjadę pieszego, albo przywalę w tramwaj przede mną.
Może tym samym uniknę bury.
Eh. Dosyć sarkazmów.
A wystarczyło, żeby dziadek przeczytał mojego bloga. Mógłby wtedy wziąć pod uwagę tak warunki pogodowe jak i potencjalne sytuacje na drodze.
Może wydam to w formie książki, by trafić do szerszej publiki? ;)

Jednego jednak się nauczyłem.
Musze blokować drzwi kabiny :)

piątek, 22 listopada 2013

Ku przestrodze

Piątek miał być miłym i sympatycznym dniem.
Miałem zaplanowane GDP, czyli Gotowość Do Pracy. Taki rodzaj dyżuru.
Master Plan był taki, że przychodzę na zajezdnię, siedzę sobie 6 godzin - czyli tyle, ile miał trwać dyżur- w tym czasie czytam podręcznik do Warmachine (taka gra strategiczno figurkowa), gadam z innymi motorowymi, wypijam colę, zjadam kanapkę i idę do domu.
Dodatkowo miałem kumplowi poopowiadać o moim hobby.

Niestety jak wiadomo, master plan zawsze zawodzi. Wie to każdy, kto czyta książki bardziej fantastyczne niż naukowe.
Takoż i mi nie udało się zrealizować zamierzeń.
Nie dość, że kumpel się nie pojawił (pewnie dostał awaryjnie jakiś wóz), to jeszcze dowiedziałem się, że o 18:45 mam przejąć tramwaj linii 6, bo cośtam cośtam.
Eh, skucha - myślę sobie. Nie przepadam za szóstką, bo mnie irytują dziwne przerwy, kiepskie światła przy pętli i wyśrubowane czasy przejazdu.
Do tego na pewno nie będzie to SWING.
Fajnie, gdyby był, ale na bank nie będzie.

No i wykrakałem.
Tuż przed wyjściem na podmiankę okazało się, że w Centrum doszło do potrącenia pieszego prze tramwaj linii 35.
Dokładnie rzecz ujmując, to pieszy wtarabanił się na tramwaj próbując przejść przez torowisko w nieoznaczonym miejscu.
Szkoda, że zawsze tak jest, iż barana trafisz, a za człowieka odpowiadasz.
Od razu przypomniało mi się stare, chińskie przekleństwo - Aby spełniły się wszystkie, twoje marzenia.
Wystarczyło pomarzyć o SWINGu i cyk! Jak znalazł.
Tylko człowieka szkoda.

Pieszy przeżył, ale tramwaj musiał zjechać na zajezdnię, a motorniczego czekały procedury powypadkowe.
I tu wkroczyłem ja.
Dostałem w posiadanie wóz i ruszyłem w miasto wykonać brakujące kółko.
Dawno nie jeździłem linią 35.
Ostatni raz trafił mi się kilka miesięcy temu, gdy jeszcze nie działał kraniec Wyścigi.
Jechałem więc ostrożnie i może nawet zbyt wolno. Ale dzięki temu uniknąłem kilku niesympatycznych sytuacji.
Powiem wam, że piątek jest wyjątkowo wredny jeżeli chodzi o ilość śniętych ludzi na drodze.
Przez dwie godziny miałem 4 zagrożenia na skrzyżowaniach spowodowane durnymi osobami za kierownicą i dwóch pieszych, którzy koniecznie chcieli stawać w szranki z tramwajem.
Wszystkie sytuacje skończyły się na błyskaniu światłami, używaniu dzwonka i hamowaniu szynowymi.
Doświadczenie rośnie, to i wypadków można uniknąć.
Najbardziej dobijają mnie kierowcy, którzy nawiązują kontakt wzrokowy i z pełną premedytacją próbują przejechać przed tramwajem.
Zatrzymanie ponad 30 ton jest dosyć trudne. Szczególnie gdy jest taka aura jak dziś, czyli mżawka cieknąca z nieba nieprzerwanie.
Raz zabrakło dosłownie pół metra bym uderzył w auto.
I co z tego, że w momencie zderzenia miałbym 10 km/h. Kierowcę i tak by wgniotło (albo pasażera w zależności od kierunku zajechania drogi).

Dlatego uważajcie na siebie i Bądźmy Razem Bezpieczni.
Nie stawajcie na torowisku, a przed wjechaniem na tory zerknijcie w OBIE strony.
Tramwaje są wszędzie i jeżdżą czasami parami.

Pierwsza brygada

Mógłbym napisać o głupkach, idiotach, kretynach, bęcwałach, cymbałach, baranach, krowach i osobnikach wszelkiego autoramentu z mózgami nieskalanymi wyobraźnią i pomyślunkiem nie sięgającym dalej niż maska samochodu.
Mógłbym też napisać o pani, do której wysiadłem na środku skrzyżowania i w prostych, żołnierskich słowach wyjaśniłem, że pół metra to odległość wystarczająca na zjechanie z torowiska.
Parę zdań mógłbym również skreślić na temat księżniczek z kubkami od Starbucksa (bo pewnie ich na iPada nie stać), które dystyngowanym krokiem przechadzają się w okolicach przystanku, a gdy tramwaj nadaje sygnał zamykania drzwi, to są szczerze zdziwione i rozczarowane życiem, że wredny motorowy nie poczekał.
Dziwne, co nie?
W sumie to nie wiem, skąd w narodzie przekonanie, że tramwaj czeka.
Przecież istnieje coś takiego jak rozkład jazdy, a dokładnie godziny odjazdów z przystanków.
I tego będziemy się trzymać. My, znaczy motorowi.
Co innego ludzie którym zależy, czy starowinki, które siłą rzeczy biegać nie mogą.
Można też pisać o zajeżdżaniu drogi, blokowaniu torów, a nawet wchodzeniu NA tramwaj.
Poważnie.
Jeden znajomy potrącił (na szczęście nic poważnego się nie stało) dziewczynę, która weszła wprost na tramwaj ignorując dzwonki ostrzegawcze.
Oczywiście co miała na głowie? Czapkę? Neeee. Były to słuchawki wygłuszające.
Jak się okazuje, to wcale nie jest taka znowu kuriozalna sytuacja : link do Google.
Co przypomniało mi o jeszcze jednym typie ludzi, o których mógłbym napisać.
Rozmówcy.
To to jest ubaw po pachy. Szczególnie, gdy taki biegnie.
Bo przerwanie rozmowy jest zbyt trudne. Trzeba koniecznie gadać i biec.
Wielu nie potrafi wykonać tej arcytrudnej czynności i przez to wyglądają dość śmiesznie.
Bywa, że koordynacja ruchowa siada i wtedy można zaobserwować ruchy jakie wykonywali zarażeni ludzie w filmie World War Z (tam zombie biegały z opuszczonymi rękami). Tylko patrzeć, kiedy wyrżną głową w bok tramwaju lub przewrócą się na schodkach.
Coś jak bieganie z rękami w kieszeniach, tylko śmieszniej.
Ale nie będę się nad tym rozwodził. Każdy biega, jak lubi.
Napiszę za to o kolejnej tajemnicy tramwajów.

Brygady.

Ostatnio na krańcu Młociny (to tam, gdzie ostatnia stacja Metra jest), podczas gdy czerpałem przyjemność z przerwy na linii 33, podeszła do mojej kabiny dziewczyna o perłowych włosach. Ładniutka.
Kanapkę właśnie konsumowałem, więc mnie nieco zaskoczyła.
Sytuacja była o tyle dla mnie dziwna, że dziewczę weszło do tramwaju jakieś pięć minut wcześniej, usadowiło się wygodnie i czekało spokojnie.
Z sąsiedniego toru właśnie odjechało drugie 33.
Wtedy dopiero piękna pasażerka zdecydowała się zasięgnąć informacji standardowej.
Więc zapytała:
- Za ile pan jedzie?
Aż się chce wtedy odpowiedzieć, że za 4,40 PLN, ale nie wypada. Więc postarałem się być miły i sympatyczny.
Odpowiedziałem, że za około 10 minut.
Panienka była bardzo zawiedziona.

I wiecie, w takiej sytuacji to nawet odczytanie rozkładu jazdy niewiele by pomogło, no bo skąd człowiek ma wiedzieć, który tramwaj odjedzie pierwszy.
Otóż tajemnicę można rozwikłać odczytując prostokątne tabliczki z numerami, umieszczone z boku pierwszego wagonu.
W nowoczesnych tramwajach typu SWING ten numer ukazuje się na wyświetlaczu, ale miejsce ulokowania jest podobne.
Numer ten określa brygadę, czyli kolejność, w której tabor znajduje się na szlaku.
Siłą rzeczy możemy z tego wykoncypować, który ze składów rusza pierwszy z pętli (zwanej niekiedy krańcem).


Ot taka fotka poglądowa.

I na zakończenie poproszę, byście nie rozmawiali w otwartych drzwiach tramwaju.
Od tego jest czas spędzony na przystanku, a także środki komunikacji werbalnej typu telefon lub dla bardziej zaawansowanych geeków - krótkofalówka.
A szczytem są obywatele, którzy potrafią zablokować drzwi by dokończyć konwersację.
Ostatnio kumpel musiał wysiąść i pofatygować się do rozgadanych delikwentów. Tramwaj oczywiście odjechał z przystanku opóźniony.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Żegnaj premio

Codzienność życia motorowego zaczyna mnie dopadać.
Czyli coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje i coraz mniej dziwi, a co za tym idzie mniej fascynujących opowieści mogę opisywać.

Czasami czarne myśli mnie nachodzą i planuję, jakiego by tu paszkwila stworzyć, ale jak wracam do domu, to siadam sobie cichutko w kąciku i czekam aż mi przejdzie.
Przeważnie przechodzi. Czasami złość trzyma dwa, trzy dni, ale ostatecznie czas leczy rany i w końcu dochodzę do siebie.

Tak było w przypadku linii 23, którą ostatnio jeździłem. Bardzo nie podobał mi się fakt zmiany przerw na krańcu Czynszowa. Dwie minuty to stanowczo za mało jak na godziny szczytu. Szczególnie, gdy ktoś z planujących osób z ZTM nie weźmie pod uwagę linii 10, która powoduje opóźnienie na linii 23 właśnie.
Snułem nawet plany by dokładnie rozpisać rozkład jazdy przystanek po przystanku, ale doszedłem do wniosku, że niewiele osób to zainteresuje, a ja jako motorowy i tak muszę tańczyć jak mi zagrają.
Na zajeżdżanie mnie przez linię 10 wynalazłem prosty sposób.
Gnałem jak szalony z pętli Nowe Bemowo by przy Zajezdni Wola być minutę przed czasem (czasami wystarczało 30 sekund). Wtedy wjeżdżałem PRZED nadciągającą linię 10 i na skrzyżowaniu Jana Pawła / Solidarności nie musiałem czekać przez dwie zmiany świateł.
Już tłumaczę.
Linia 10 skręca tam w prawo. Jednak żeby skręcić, to musi poczekać na odpowiedni sygnał świetlny pozwalający jej wykonać ten jakże skomplikowany manewr.
Ja stojąc jako drugi patrzę tylko jak światło zmienia się na zielone dla jadących prosto, potem nastaje upragniona strzałka w prawo dla 10, a potem zapala się czerwone dla mnie. I znowu stoję. Długo.
Dwie zmiany świateł w tamtym miejscu to gwarantowane -4, a jeżeli trafi się sporo pasażerów na przystanku Dworzec Wileński, to na pętlę Czynszowa docieram z opóźnieniem -6.
Łatwo sobie policzyć, że przy przerwie 2 minutowej, ruszam na starcie opóźniony na tyle mocno, żeby liczyło się to od utraty dodatkowego wynagrodzenia.

Jednak czarne myśli dotyczące tej linii okazały się być wyblakłe i szare w porównaniu do weekendowej linii 6.
Jak zerknąłem w grafik, to humor przestał istnieć w moim słowniku.
I depresja gotowa, bo wiedząc ile minut straciłem na tej nieszczęsnej 23 wiedziałem, że tym razem muru nie przebiję.
Motorowy, od którego brałem skład powiedział mądre słowa:
- Ty nawet nie próbuj odrabiać straconych minut. Nie da się.
A był dużo bardziej doświadczonym zawodowcem ode mnie.

No i nie dało się.

Przez ponad trzy kółka miałem permanentne opóźnienie oscylujące między 6 a 10 minut.
I pies trącał fakt, że nie miałem przerw. Twardki Słowianin jestem, a nie jakaś mnientka ninja. Wytrzymam.
W końcu prawdziwy killer nie ma pęcherza.
Ale problemem był brak czasu na uzupełnienie piasku w piasecznicy.
Jako, że trafił mi się SWING, to w połowie dnia (a właściwie nocy, bo ja teraz pracuję jak Batman) piach się skończył. A tu przerwy 2 minutowe.
Znaczy de facto przerw NIET, bo jakaś mądra głowa ustawiła sprytne światła przy wjeździe na kraniec KOŁO, które potrafią przytrzymać tramwaj przez 3 minuty (jeżeli nie załapię się na odpowiedni cykl świetlny).
Dodatkowo rozkład nie przewiduje ograniczenia prędkości na ulicy Radiowej (a tam lubią stać nasi chłopcy z Nadzoru Ruchu i cykać śliczne fotki), więc na pętlę z automatu wjeżdża się na minusie.
I nikogo nie interesuję, że czasowo teoretycznie jeżdżę w przewidzianych interwałach między przystankami. Jeżeli wyjeżdżam opóźniony, to cała trasa z automatu liczy się do utraty premii.

Do tego wczoraj popsuła się zwrotnica i trzeba było ręcznie wachlować kijem, co wcale nie zmniejszało czasu potrzebnego na wjazd.

Także były jazdy, nie powiem.
Cały czas musiałem sobie powtarzać, że w dupie mam premię - liczy się bezpieczeństwo.
W końcu prawie w to uwierzyłem.
Znaczy jeżeli chodzi o premię.

A propos jazd, to takie rzeczy widzi się w nocy, gdy mózg zaczyna płatać figle po 10cio godzinnej zmianie:


W prawym, górnym rogu ewidentnie uśmiecha się do mnie kot z Alicji w krainie czarów :)

A jak już zacząłem wklejać fotki, to wrzucę jeszcze efekt najechania tramwaju na tak zwaną kropkę.
Wiecie (bo już pisałem o tym), że sygnały o ułożeniu zwrotnicy pokazują specjalne strzałki na wyświetlaczu. Jednak bywa i tak, że zwrotnica ulegnie awarii, albo nie do końca dobrze się przełoży. Wtedy zamiast strzałki wyświetla się tajemnicza kropka.
Nie jest to dobry znak.
W takich przypadkach trzeba zgłaszać zaistniały fakt do Centrali Ruchu i oni dopiero mogą zdecydować, czy najeżdżać na taką felerną zwrotnicę, czy czekać na specjalistów torowców.

Jednak trafiają się zestawy COMBO. Czyli Centrala ruchu powie, by powoli najechać, torowcy przyjadą i zaczną naprawiać, a tramwaj...
Nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli.


No i wykoleił się był.

Wielki ambaras powstał. Skrzyżowanie zablokowane, masa sprzętu dookoła.
Na szczęście nad wszystkim czuwali spece z Nadzoru Ruchu Tramwajów Warszawskich.
Dzięki nim wszystko poszło całkiem sprawnie.
Ale co sobie postałem to moje.
Żeby było śmieszniej, to już zjeżdżałem do zajezdni. Już się cieszyłem, że będę w domu przed północą.
A tu ZONK.
Także pamiętajcie - nie umawiajcie się z motorowym, bo nigdy nie wiadomo, o której skończy zmianę :)
Najlepiej łapać nas na przystankach.


wtorek, 12 listopada 2013

Niepodjezdność

Piłsudski wysiadł z czerwonego tramwaju socjalizmu na przystanku
 "Niepodległość", jak sam oświadczył swoim towarzyszom.

Taki oto tekst wyszukałem w internetach, co by jakoś pasował do specjalnego dnia.

Oj działo się w Warszawie niebywale dużo, a ja całe zamieszanie przesiedziałem w tramwaju jeżdżąc objazdami.
Do tego popsuł się SWING i przez prawie godzinę nie mogliśmy dojść, o co mu tak naprawdę chodziło.
A próbowałem i ja i doświadczony motorowy i w końcu dwoje pracowników z Nadzoru Ruchu.
Na szczęście byli ode mnie  bardziej  rozgarnięci i w niecałe 20 minut poradzili sobie z problemem.
Kiedy dziękowałem panu z Nadzoru ściskając mu prawicę, to się jakoś dziwnie na mnie patrzył.
Pewnie się spodziewał, że będę za wszelką cenę chciał zjechać na zakład, że niby tramwaj się popsuł na amen i nie da się jeździć ni w ząb.
A tu się trafił taki dziwak jak ja, który się uparł, że będzie dalej śmigać po Warszawie pomimo sporego opóźnienia.

Niby całe dorosłe życie naprawiałem komputery i nie powinienem był mieć kłopotu z takim ustrojstwem jak SWING, ale gdy wyświetlają się komunikaty o awariach, które nie istnieją albo które nijak nie przystają do efektów zaobserwowanych na wozie, to ciężko się w tym wszystkim połapać.
Oczywiście jest to tylko kwestia doświadczenia i teraz już jestem mądry i mam przynajmniej +100 punktów do Wiedzy na temat Ducha Maszyny. I wiem, które bezpieczniki wywala, gdy wyświetla się błąd hamowania awaryjnego, błąd jazdy, błąd otwarcia drzwi, błąd komunikacji z komputerem, błąd otwarcia szafki oraz błąd ładowania baterii.

Po uruchomieniu zdechlaka dostałem polecenie by skrótem dostać się do konkretnego punktu na trasie, wycyrkulowałem sobie czas potrzebny na dojazd i w odpowiednim momencie włączyłem się do ruchu.

W trakcie przerw jakie miałem wczoraj na linii 17 przeczytałem sobie na Facebooku o ruchawkach, do których doszło w okolicach placu Zbawiciela.

Jedno co mi się nasuwa, to skojarzenie z obrazkiem, który widziałem onegdaj gdzieś tam w bliżej nieokreślonym miejscu.


Szkoda słów, bo one i tak nic nie dadzą, a jedynie mogą prowadzić do polemiki, która może wyprowadzić na manowce.
Wiecie, że tramwaje, które stały tam w zatrzymaniu były zagrożone przez tych pożal się Boże demonstrantów?
Kiedy zrobiło się naprawdę gorąco, motorowi przejęli inicjatywę w swoje ręce.
Nie nie. Nie było ataków za pomocą kijów wekslowych, nie było też rękoczynów i innych wybryków.
Chodzi po prostu o to, że wpierw zadbali o bezpieczeństwo pasażerów, wyprowadzając ich w bezpieczne miejsce, a dopiero potem zajęli się swoim dobytkiem i zabezpieczeniem tramwajów przed hałastrą.
Oczywiście dzielnie pomagał Nadzór Ruchu i Policja.
Na koniec motorowi zostali ewakuowani ze strefy ZERO (rozumu) radiowozami na sygnale.
Szał ciał!
Komu to u licha potrzebne było?
Cały świat patrzy, jak Polska świętuje Dzień Niepodległości. Tyle wygrać.
Do głowy przychodzą mi inne słowa Marszałka Piłsudskiego:

"Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy".


sobota, 9 listopada 2013

Kolizyjnie, ale z fasonem

To był dziwny tydzień.
Poniedziałek zaczął się od ciosu w plecy z zaskoczenia.
W sumie od kiedy pracuję w Tramwajach Warszawskich, to nazwy dni tygodnia nie mają dla mnie większego znaczenia, bo niedziele i tak wypadają mi albo w czwartek, albo inny dzień.
Jednak jakoś trzeba zacząć, więc niech będzie poniedziałek.

Dostałem wóz.
Skład jak skład. Niby działa, niby się toczy, trochę słabo hamuje, ale dam radę - w końcu dzisiaj tylko dwa kółka i do domu (znaczy na zajezdnię).
Ale dobrze to on jeździł po zajezdni, czyli tam, gdzie maksymalna prędkość osiągana to 15 km/h.
Jednak po wyjechaniu za bramę rozpoczął się prawdziwy pokaz mocy Ducha Maszyny.
Dodam, że ten Duch nie miał ochoty współpracować tym razem. Narowisty był znaczy się.
Jak mi nie szarpnie przy ruszaniu. Raz, drugi. Potem z hamowaniem nastąpiły jakieś problemy.
Żeby zatrzymać się na drugim przystanku, to musiałem rozpocząć hamowanie jakieś 100 metrów przed nim.
Potem drzwi się nie chciały otworzyć, bo hamulce szczękowe nie chwytały. Trzeba było "szynowe rzucać".
No i ponowne szarpanie przy ruszaniu, ale takie, że prawie z fotela spadłem :)
Ugh... Nie pojeździmy sobie.
Szczęście w nieszczęściu, że jeden z Patronów akurat wracał do domu i był moim pasażerem.
Szybko podjął działania zapobiegawcze, a ja w tym czasie przez SNRT informowałem Centralę Ruchu, że tramwaj odmówił posłuszeństwa i trzeba będzie zjechać nim na zajezdnię.
Wspólnie ogarnęliśmy problem i po przejechaniu całych dwóch przystanków musiałem wrócić do macierzy.

Wtorek i środa przycupnęły za krzakiem jak ten ukryty smok i przyczajony tygrys, by w czwartek uderzyć z podwójną siłą wodospadu.

No i zaliczyłem pierwszą kolizję.
Jeszcze żebym to ja się wbił w samochód, żeby moja wina była, żebym chociaż na czerwonym świetle przejeżdżał.
Ale nie.
Gość musiał wjechać w bok tramwaju. Przy prędkości 20 km/h (może było 25).
I w nos można sobie wsadzić te wszystkie, durne kampanie telewizyjne, w których wciskają ludziom do głów, że to prędkość jest odpowiedzialna za wypadki.
Guzik tam prawda.
To jedynie ludzka głupota i gapiostwo.
No bo jak można wjechać w tramwaj, który rusza z przystanku, daje sygnały dźwiękowe, świeci światełkami i ma zielone światło?
No jak?
Ano właśnie tak.
Wystarczy skręcać sobie w prawo i nie patrzeć na boki, no bo przecież skoro jest zielona strzałka, to można wbijać.
Tylko szkoda tramwaju, bo droga hamowania jest długa i przez to cały bok został zniszczony, blachy pozrywane i nawet obudowa baterii lekko uszkodzona.
Kierowcy nic się nie stało, ale co się nerwów nazjadałem to moje, bo martwiłem się o pasażerów, którzy przy tak ostrym hamowaniu mogli się poprzewracać.
Jednak wszyscy byli cali i po otwarciu drzwi szybciutko się ulotnili - nikt nie lubi być świadkiem.
Pan kierowca był bardzo miły.
Uścisnął prawicę, pomógł pozbierać blachy, przeprosił i przyznał się do winy jak tylko nasi chłopcy z Nadzoru Ruchu przybyli.
Wszystko poszło sprawnie, porozrzucane części zapakowaliśmy do tramwaju i 12 minut po incydencie już mogłem ruszyć dalej.
W sensie, że do najbliższej pętli i abarot na zajezdnię.
Tyle dobrego, że to był ostatni pół-kurs i do stacji macierzystej zjechałem praktycznie o czasie.

Piątek zaczął się od telefonu.
Dyspozytor bardzo miłym głosem zakomunikował mi, że ma do mnie prośbę.
W sumie to bardzo miły sposób wydawania poleceń. Podoba mi się.
Prośba dotyczyła objęcia służby na konkretnej linii w konkretnym przedziale czasowym.
I nie byłby w tym nic dziwnego, gdyby nie trafił mi się pierwszy SWING w życiu (znaczy tramwaj taki).
Niby szkolenie przechodziłem, niby czytałem instrukcję kilka razy, niby powinienem ogarniać temat.
Jednak co innego obrazki i książeczki, a co innego praktyka na mieście z pasażerami, w deszczu i z zaparowanymi szybami.
Przed wyjściem mocno się denerwowałem, a wydarzenia dnia poprzedniego wcale nie poprawiały mi humoru.
Ale jak mus, to mus.
Jako ten Mefistofeles, który musiał się skąpać w święconej wodzie po szyję.
I byłem bardzo pozytywnie zaskoczony - nie parzyło :)
Wielce wygodnie podróżuje się tym typem tramwaju.
Fotel dopasowany z podłokietnikami z obu stron, wszystko widać, kamerki pokazują dokładnie pasażerów na przystanku, inna kamera odkrywa tajemnice lewej strony wagonu, do tego dochodzą bardzo dobrze umieszczone lusterka z pełną regulacją i kilka innych ułatwień życia motorowego.
No czad wypas i full na maxa. Tak to ja mogę pracować.
Byle się maszyna nie psuła.
Jednakże po zrobieniu jednego kółka musiałem wóz przekazać zmiennikowi. Aż szkoda było wysiadać.

Pół godziny później przejąłem kolejny tramwaj, a pod koniec zmiany na jednym z przystanków do kabiny zapukał ponury, duży, łysy pan.
Okazało się, że oto przybył mój Patron. Ucieszyłem się jak ten głupi, aż się opiekun zdziwił.
No, ale ja tak mam. Wiem, dziwny jestem.
Z takim aniołem stróżem to ja niczego się nie boję "choćby niedźwiedź, to ustoję". Kawał chłopa z ogromnym doświadczeniem, czyli jeżeli wyczerpie wszelkie opcje techniczne, to samojeden potrafi zepchnąć tramwaj spod izolatora.
Droga powrotna upłynęła nam na wymianie opowieści tramwajowych i przekazywanych przez Patrona mądrościach życiowych. Przez niecałą godzinę poznałem kilka nowych tajemnic i chwytów motorowych (taka szkoła walki bez walki).
Szkoda, że tak rzadko można korzystać z tego typu wspomagania.
Przekazywanie wiedzy to podstawa sukcesu, a doświadczenia nigdy zbyt wiele.

Ot życie motorowego - szare, długie i .. całkiem znośne.
I wypłata przyszła na konto. Terminowo jak zwykle.
Teraz mogę zaśpiewać Jezu jak się cieszę, z tych króciutkich wskrzeszeń.


wtorek, 5 listopada 2013

Dziady, zasady i odjazdy

"Jeżeli przestrzegałabym wszystkich zasad, do niczego bym nie doszła."
Tak podobno powiedziała kiedyś Marilyn Monroe.

Dzień zaduszny zwany czasami Dziadami minął. Emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz.
Można pisać.

Piszę o emocjach, bo prowadząc tramwaj, widzi się dni świąteczne z zupełnie innej perspektywy.
Nie ma czasu na zadumę, na analizowania poczynań i wspominanie bliskich.
Są nerwy, są dodatkowe linie cmentarne, których nikt nie uwzględnia w rozkładach jazdy normalnych tramwajów, są straty czasowe, są poślizgi (bo jesień), są wzmożone ruchy pasażerskie, ogólna nerwowość, halucynacje z niedożywienia i śmierć (to takie nieśmieszne nawiązanie do serii czarnych dowcipów o Łotyszach).

Chłopaków z Nadzoru Ruchu też było na ulicach więcej niż normalnie.
I chwała im za to, o ile pracowali prewencyjnie.
Czasami sporą część uwagi poświęcałem na wyszukiwanie potencjalnych zagrożeń z ich strony, bo to wiecie, można przekroczyć prędkość na krzyżakach (czyli tam, gdzie się tory przecinają) i o nieszczęście w formie raportu nie trudno.
A przekroczyć jest łatwo, bo ograniczenie wynikające z przepisów wewnętrznych ustala prędkość w takich sytuacjach na 15 km/h.
Wystarczy jednak sekundę dłużej przytrzymać nogę na zadajniku jazdy (odpowiednik pedału gazu z samochodu) i już ma się 23 km/h, a to już oznacza skuchę.
To samo tyczy się na przykład wyjazdu z tunelu WZ w kierunku Centrum.
Jest tam sobie ograniczenie do 40 km/h - i słusznie.
Ale jadąc starszym typem tramwaju, w którym nie da się ustawić stałej prędkości, to żeby w ogóle poruszać się do przodu, trzeba ten cholerny zadajnik jazdy dusić prawie na maxa. Szczególnie jak jest trochę ślisko.
Raz nawet sprawdziłem co się stanie, jak osiągnę prędkość 40 i odpuszczę trzymanie zadajnika.
Otóż prawie zatrzymałem się pod izolatorem, który ktoś tam bardzo mądrze umieścił.
Więc są dwie opcje:
1. Dusisz pedał i masz spore szanse na przekroczenie dozwolonej prędkości.
2. "Cykasz jazdę" (znaczy się naciskasz - odpuszczasz, naciskasz - odpuszczasz) i liczysz na to, że tramwaj nie zareaguje awarią wywalając bezpieczniki.
I tak źle i tak niedobrze.
Nawet nie będę pisał o wjeżdżaniu na skrzyżowanie "w ostatnim momencie", bo to już jest temat oklepany i wszyscy mają go w nosie.
Jak Nadzór przyuważy delikwenta opuszczającego rozstajne drogi na czerwonym świetle, to tylko od dobrej woli Instruktora zależy, czy napisze raport, czy odpuści.
A oni też mają swoje grafiki, tabelki i odgórne wymagania. Każdemu zależy na premii.

W sumie to tak właśnie wygląda realizowanie rozkładów jazdy.
Jest bardzo mało linii, które mają sensownie rozpisany układ czasowy przybywania na przystanki (a dokładnie, to odjeżdżania z tychże).
Większość wygląda tak, że albo nagina się przepisy i odjeżdża w czasie, albo można jeździć zgodnie z przepisami. Wtedy jednak opóźnienia sięgają 20 minut na jednym pół-kursie. Można w takich cyrkumstancjach zapomnieć również o przerwach na krańcach (zwanych potocznie pętlami).
No i weź bądź tu człowieku mądry.
Do tego dochodzą sprawy związane z samopoczuciem motorowego, bo każde opóźnienie trzeba w karcie wozu odpisać.
Bardzo słabo wyglądają minusy zapisywane własną ręką. Szczególnie gdy odbierasz wóz od kogoś, kto tych minusów nie ma.
Dodać trzeba również aspekt wnerwionego motorowego, który jedzie za tobą.
Co z tego, że przestrzegasz przepisów. Jesteś opóźniony, a co za tym idzie opóźniasz inne składy.
A potem się ludzie na zajezdni z Ciebie śmieją, że nie dajesz rady.

Nie wiem, co jest lepsze. Dostać w pysk od wkurzonego motorowego, czy zaliczyć brak premii.

Ja na szczęście miałem całkiem dobrą linię na te ciężkie czasy.
Duch Maszyny czuwał nade mną i Dyspozytor przydzielił mi linię 23.
Jedynym mankamentem był jeden, newralgiczny punkt.
Jeżeli na przystanek Zajezdnia Wola nie przyjechałem z lekkim wyprzedzeniem czasowym, to drogę zajeżdżał mi tramwaj linii 10, co skutkowała opóźnieniem mnie na skrzyżowaniu Jana Pawła / Solidarności o dobre 4 minuty (bo ta biedna 10-tka ślęczała tam czekając na swój cykl świetlny do skrętu w lewo).
Trochę to technicznie brzmi i nieciekawie, ale uwierzcie mi - takie sytuacje zabijają przyjemność z prowadzenia wozu.
A potem słyszę od pasażerów, że przecież co mi zależy, mogłem poczekać te 20 sekund dłużej.
Otóż nie mogłem, bo potem właśnie takie rzeczy się dzieją.

O właśnie - się mi przypomniało.
Na krańcu Annopol. Stałem sobie jako drugi skład, czekając na swój czas odjazdu.
Swing przede mną się doczekał, zamknął drzwi i odjechał.
No to podciągnąłem do początku przystanku.
Patrzę, a tu dziadzio stoi i do mnie macha, a nawet rozpoczyna proces pukania w kabinę.
No to otwieram drzwiczki i się grzecznie pytam, czego sobie szanowny pan winszuje.
Na to on łamiącym się głosem mówi, że Swing mu drzwi przed nosem zamknął, że nie poczekał, odjechał cham, swołocz i żłób. I że jak on mógł, bo to przecież 3 sekundy więcej by go kosztowało i co to dla niego.
Że on emeryt jest i że mu teraz przykro i że on też na tramwajach pracował.
No to klaruję dziadkowi, że widocznie Swing osiągnął krytyczny czas odjazdu i zwyczajnie musiał się trzymać rozkładu i że serdecznie zapraszam do siebie, bo ruszam za niecałe 5 minut. Ciepło jest w środku i wygodnie.
A dziadek na to:
- A nie, nie trzeba.
I poszedł.
A ja zostałem jak ten śnięty karp w supermarkecie, tępo patrząc na plecy oddalającego się dziadka.