Od razu uprzedzam, że nie chodzi o seks w pracy.
Sprawa dotyczy cholernych ograniczeń prędkości, cholernych rozkładów jazdy, cholernych świateł i zapracowanych chłopaków z Nadzoru Ruchu uzbrojonych w pistolety laserowe.
Wszystko to wrzucone do warszawskiego tygla tramwajowego daje mieszankę iście wybuchową.
Do tego wszystkie związane z tym sprawy są owiane nimbem tajemnicy.
Nikt nic oficjalnie nie wie, nikt nic nie powie.
Za to legendy i opowieści o żelaznych wilkach rosną w siłę.
I po co?
Dochodzi do skrajności, w których motorowi "boją się" jeździć z obawy o utratę premii.
Kończy się na opóźnieniach sięgających kilkunastu minut. Tramwaje stoją w kolejkach na światłach po cztery, pięć składów.
Ja wszystko rozumiem. Trzeba przestrzegać zasad ruchu i trzeba dbać o torowiska, które niekontrolowana i szybka jazda wypacza w stopniu masakrycznym.
Jednak nie da się tych dwóch rzeczy pogodzić z rozkładem jazdy, który nie przewiduje ani dodatkowych świateł ustawionych na okoliczność robót drogowych, ani ograniczeń prędkości postawionych często w miejscach blokujących ruch. Często nie uwzględnia również pasażerów na przystankach, ale to już na inną opowieść.
A strach ma wielkie oczy i każdy średnio rozgarnięty przedszkolak Ci to powie.
W końcu pracujemy by zarabiać pieniądze, a gdy pracując uczciwie traci się je, to frustracja urasta do gargantuicznych wprost rozmiarów.
No i tu przechodzę do meritum. Dlaczego zwlekałem.
Przez cały czerwiec jeździłem spięty i zdenerwowany. Czyhający Nadzór Ruchu, ograniczenia prędkości często pochowane na zakrętach czy między drzewami, opóźnienia na krańcach, brak przerw i wizja utraty premii wpływały na mnie wysoce deprymująco.
Do domu przychodziłem zgorzkniały, zły i zdenerwowany.
Jeżeli straciłbym kawałek premii chociaż raz, to cały misterny plan bycia wzorowym motorowym bierze w łeb i ląduje jak zabójca wynajęty przez Siarę.
Oczywiście łączy się to ze zniknięciem całkiem pokaźnych zasobów finansowych, które otrzymam po roku
(i w kolejnych latach) jeżeli będę się dobrze sprawiał w roli motorowego.
A w pracy zawsze chodzi o pieniądze (czasami o awans, ale wtedy też liczy się mamona).
Szarpałem sobie włosy z głowy do tego stopnia, że w końcu się ogoliłem.
Na głowie znaczy, bo broda została na swoim miejscu.
W końcu nadszedł dzień rozliczenia punktualności i co się okazało?
Ano okazało się, że jednak osoby zajmujące się rozliczaniem czasu pracy motorowych mają głowy na karkach i biorą pod uwagę zawirowania na mieście.
Norma punktualności została wyrobiona ze sporym zapasem, a nagroda w postaci pełnej premii trafiła na moje konto bankowe.
Czyli nie ma się co turbować. Trzeba jeździć uczciwie i robić swoje. Nie panikować!
Mój mentor powiedział kiedyś mądre zdanie:
"Za opóźnienia nikt Cię nie ukarze".
I tego się będę trzymał.