czwartek, 20 lutego 2014

Bufet

I po urlopie.
Następnym razem wezmę trzy tygodnie.
W sumie to był mój pierwszy, prawdziwy urlop (w sensie przerwy w pracy, bo nigdzie nie wyjechałem) od roku 1996.
Wypocząłem nieco psychicznie, pobawiłem się żołnierzykami, wziąłem udział w sporym wydarzeniu hobbystycznym zwanym ZjAvą i ogólnie zadowolony wróciłem do pracy.

I od razu miłe zaskoczenie, bo poniedziałek wolny, a we wtorek dostałem moją ulubioną linię numer 10.
Dobry rozkład i bardzo długi przelot od krańca do krańca.
Poza tym lubię okolice Mokotowa.
A we środę linia 23.
I już miałem marudzić, że znowu dwuminutowe przerwy i ogólna nędza z bryndzą, a tu pełna siurpryza.
Zmienił się rozkład jazdy (przynajmniej dla drugiej brygady).
No full wypas normalnie.
Przerwy minimum 5 minut na Czynszowej, wydłużony czas przejazdu.
Aż musiałem się pilnować, żeby nie złapać przyśpieszenia na poziomie +2.
Naprawdę dobrze mi się jeździło pomimo blisko dziesięciogodzinnej zmiany i godzin szczytu.
Dziękuję ZTM za dopasowanie rozkładu do realiów życia codziennego motorowego.

A teraz ciut humorystycznie.
Na pętli Czynszowa (czyli głęboka Praga, gdzie kosę wsadzają pod ziebro i na dintojrę można się narazić) puka do mojej kabiny jakowyś jegomość i w te słowa do mnie uderza:
- Bo oni Ci zrobili bufet na końcu tramwaju.
Ja na takie dictum popadłem w lekką konsternację.
No bo jak bufet, to znaczy menele. Jak menele to pewnie miejscowi. Jak miejscowi to parafrazując dialog z filmu w ryj dać ktoś może dać. (dla niezorientowanych link do kliknięcia). Może nie od razu politycznie, ale boli podobnie.
No to się grzecznie pytam osobnika, co dokładnie oni tam wyprawiają (bo wagon długi to nie widać).
- O panie! Bufet tam zrobili! Syf, smród!
- Ale jaki bufet? Rozlali coś? Brudno jest? Bezdomni jacyś?
- Ooo! Bufet rozlali normalnie brudno jest! Dzwoń po Nadzór i musisz zjeżdżać do zajezdni bo bufet.
No zafiksował się facet na dobre.
Nie pozostało mi nic innego, jak iść do imprezowiczów i sprawdzić organoleptycznie co tam się właściwie wyrabia.

No to ruszyłem swoim pewnym i opanowanym krokiem motorowego.
Stukilogramowego motorowego.
Stukilogramowego, łysego motorowego z brodą.
Podchodzę.
Siedzi czterech młodych człowieków w wieku bliżej nieokreślonym i rozmawiają.
Poważnie. Deliberowali sobie na jakiś temat.
Fakt, mają piwo.
W butelkach.
Zamknięte (zakapslowane znaczy się).
Jeden z nich miał otwarty jogurt, który spożywał łyżeczką.
Zapytałem, czy wszystko w porządku. Ochoczo potwierdzili, że i owszem.
Powiedziałem tylko, że kulturka ma być i nie życzę sobie żadnego popijania i plucia na podłogę z opcją rozlewania trunków.
Obiecali być grzeczni i tacy byli.
Nie wiem, o co chodziło tamtemu panu.
Musi przewrażliwiony być musiał. Ale czasami lepiej dmuchać na zimne.
Zapobiegać zamiast likwidować.

Co by nie mówić, lepiej żeby pasażerowie (chociaż to chyba był motorowy) reagowali w jakikolwiek sposób, niż cicho przyzwalali na potencjalne objawy chamstwa w środkach komunikacji miejskiej i nie tylko.

I tym optymistycznym akcentem z wiarą w młode pokolenie oddalam się na służbę.
Linia 26 czeka.

środa, 12 lutego 2014

Ostatnia prosta

No właśnie.
Modne są trylogie, więc trzeba iść z duchem czasu.
Czasami może być to Duch Maszyny.
Tym razem zaliczymy wycieczkę trasą wyjątkową, albowiem jedyną taką w Warszawie.
Znaczy nie ma takiej drugiej. Ba, tu nawet światła są inne.

Boernerowo.
Ale wpierw trzeba ruszyć z przystanku Marynin.
Całkiem przyjemny, szybki cykl świetlny. Długo nie trzyma, a pozwala normalnie obsłużyć przystanek.
Pałka pionowa - no to w drogę.
Ale niezbyt długo, bo po kilkudziesięciu metrach są kolejne światła i zwrotnica. Muszą być, bo od tej pory wjeżdżamy w inny świat.
Zwrotnica na lewo, czekamy na pozwolenie do jazdy w lewo (zbyt długo jak na moją głowę) i zadajemy jazdę.
Właśnie wjechaliśmy w świat pojedynczych torów, mijanek, kolorowych świateł i wzbudzanej (prawdziwie) sygnalizacji.
Szybko i sprawnie docieramy do przystanku Siodlarska.
Urokiem przystanków na tym odcinku jest to, że ZAWSZE ktoś wsiada lub wysiada.
Nie da się tu uczciwie odrobić ani pół minuty.
Zatem uzbrojony w cierpliwość zabieram kogo się da i ruszam dalej.
Tory jeszcze podwójne. Z przeciwka inna dwudziestka mija mnie w pełnym galopie. Za konsoletą uśmiechnięty motorowy oddaje salut. Odwzajemniam się tym samym i gnam dalej.
Dobrze, że teraz go spotkałem, bo gdybyśmy mijali się ciut dalej, to mógłbym utknąć na światłach.
Fakt, że to tylko 15 sekund, ale wiecie jak to jest.
Tu pięć, tu dziesięć tam piętnaście i robi się minuta opóźnienia.
Małe wytłumaczenie. Przy skrzyżowaniu z ulicą Powstańców Śląskich jest wzbudzana sygnalizacja świetlna z krótkim cyklem. Jeżeli tramwaj z przeciwka ją wzbudzi, a ja nie zdążę przejechać, to dupa zbita - stoję.
Dojeżdżam do pierwszych, wzbudzanych świateł. Trzeba trochę przyhamować, bo wzbudzanie przychodzi opornie (czujnik jest umieszczony zbyt blisko skrzyżowania). Zatrzymanko, pałka pionowa, zadanie jazdy i po przejechaniu 15 metrów przystanek Dywizjonu 303. Czyli stoję (znowu).
Fajnie tak ciągle się zatrzymywać. A strata czasowa jak była, tak jest.
Cyk, myk. Ludzie wysiedli, ludzie wsiedli.
Go Go Go.
Osiedle Zielony Staw (przystanek taki). Mógłbym tu mieszkach chyba.
Znaczy w jednym z okolicznych domów, a nie na przystanku.
Zaraz zacznie się hardcore, którym straszą młodych motorowych.
Odcinek jednotorowy.
Ale zanim na niego wjadę, zaliczam jeszcze Fort Blizne. Szybciutko, bo pasażerowie tutaj są zdyscyplinowani i wyjątkowo sprawnie potrafią wsiadać i wysiadać.
No i zaczyna się.
Szkoda, że nie mam żadnej fotki, bo to jest niepowtarzalne uczucie.
Dojedziesz za blisko świateł - nie wzbudzą się i nie będzie można wjechać.
Dojedziesz za daleko - też się nie wzbudzą, ale za to wyłączy się cały odcinek jednotorowy, czyli lekko licząc 5 przystanków.
I nie ma, że boli. Się stoi i się czeka na specjalne służby.
Nie tak dawno komuś ten wyczyn się udał i prowadząc tramwaj linii 20, zostałem zaskoczony przez panią z ekspedycji na krańcu KOŁO, która "skracała" nas przez tę właśnie pętlę. Czyli zamiast jechać prosto, to zawijaliśmy oberka i wracaliśmy na trasę z wyprzedzeniem czasowym sięgającym 15 minut.
Ale wracając do Boernerowa.
Doprowadzam czterdzieści ton żelaza i stali do sygnalizatora. Różnica 20 centymetrów może spowodować brak reakcji świetlnej.
Uważam zatem, żeby przypadkiem nie dać ciała.
Nie daję.
Pozioma, czerwona kreska zmienia się na zieloną, pionową - znaczy żaden inny tramwaj z przeciwnej strony nie nadciąga.
No to buta.
Po kilkuset metrach kolejne, krótkie, wzbudzane światła (nawet nie trzeba się przy nich zatrzymywać) i już widzę przystanek Kocjana.
Śmieszna sprawa.
Za tym przystankiem są kolejne światła. Też wzbudzane, ale żeby sensownie obsłużyć przystanek znajdujący się za sygnalizacją, trzeba się zatrzymać mniej więcej w 2/3 tegoż własnie przystanku. Znaczy nie można dojechać do samego początku.
    Mała dygresja. Niech ktoś znajdzie synonim do wyrazu "przystanek", bo "stacja" słabo pasuje, a używanie ciągle tego samego wyrazu jest co najmniej słabe. Koniec dygresji.
Ten karkołomny manewr zatrzymania trzeba wykonać przy kuble na śmieci. Dobrze, że jest betonowy i nikt go nie przestawia, więc jest jakiś odnośnik.
Jeżeli bym stanął normalnie, to czujnik wychwyciłby mój pojazd i uruchomił sekwencję zmiany sygnalizacji świetlnej.
I niby wszystko w porządeczku, bo tramwaj ma mieć priorytet najwyższy, ale geniusz techniczny projektujący to urządzenie nie pomyślał, że na przystanku mogą być ludzie. Nie pomyślał również o tym, że może się trafić, iż ktoś będzie chciał z tego tramwaju wysiąść.
Efekt jest taki, że jeżeli dojadę do początku przystanku, a będę miał chociaż jednego chętnego na skorzystanie z usług Tramwajów Warszawskich, to nie zdążę dojechać do tych cholernych świateł i utknę na kolejne kilkadziesiąt sekund. Taki szybki ten cykl jest (zresztą nie tylko tutaj).
To samo tyczy się przystanku Dywizjonu 303 w kierunku KOŁA.
No nic. Zna się te sztuczki magiczne, to się na światła zdąża.
Ale radość nie trwa wiecznie, bo rozpędzić się nie da.
Przed przystankiem WAT jest mijanka, a co za tym idzie i zwrotnica. Pamiętacie o ograniczeniu prędkości?
Słyszałem legendy o motorowych, którzy po tych zwrotnicach naku... jadą z prędkością 40 km/h.
Jak się ktoś chce w czasie wyrobić, to nie ma bata, musi oszukiwać.
Ja póki co jestem uczciwy, więc przepisowo zwalniam. Pyr pyr pyr po zwrotnicy i już jestem na WAT'cie.
Tutaj kolejne osiągnięcie techniki. Światła (te specjalne) są umieszczone za przystankiem, ale nie tak od razu za nim. Ktoś je tak sprytnie ustawił, że po obsłużeniu przystanku muszę podjechać kilka metrów, zablokować przejście dla pieszych i stanąć jak ta pipa w szczerym polu.
Skutkuje to tym, że ludzie biegają. Każdy chce zdążyć przed tramwajem, bo jeżeli się trafi, że z przeciwka będzie jechał inny skład, to mogę tu utknąć nawet na kilka minut.
Wtedy taki pieszy będzie miał do przejścia około 70 metrów (długość tramwaju razy dwa, bo musi się cofnąć).
Tym razem właśnie tak było. Ja byłem opóźniony, a ten z przeciwka pewnie też.
No i zanim zwolnił tor, to odczekałem 2 minuty. Super.
Ale już jestem wyluzowany, jak nie przymierzając wagon tybetańskich mnichów. Skoro nie możesz rozwiązać problemu, to po co się denerwować.
Pomachaliśmy do siebie (znaczy taki salut jakby), tramwaje się minęły, ja dostałem zieloną pałeczkę (na sygnalizatorze) i mogłem jechać dalej.
Ktoś liczy jakie mam opóźnienie, bo ja podczas pisania się pogubiłem, ale chyba jakieś -6 czy coś takiego.
Następny przystanek - Archimedesa.
Legendarny i magiczny.
Tutaj niezależnie od pogody jest ślisko. Na torach znaczy się.
Pewnie wojskowi jakieś eksperymenta przeprowadzają na tramwajach. Ani chybi.
Efekt jest taki, że trzeba się tu poruszać powoli. Najlepiej do 20 km/h.
Chyba, że ktoś chce zatrzymać tramwaj kilka metrów za przystankiem.
Archimedesa obsłużony - ruszam dalej.
Zaraz będzie moje ulubione rondo. Przed nim są jeszcze dwie uliczki, z których bardzo często wyjeżdżają śnięci kierowcy. Nie patrzą, nie słuchają, nie reagują.
Koszmar.
Jednym słowem trzeba wykazać się dużymi zdolnościami mentalnymi, albo jechać powoli. Co kto lubi.
Na wcześniej wspomnianym rondzie, automobiliści z Bemowa mają bardzo wysoki wskaźnik świadomości przepisów drogowych. Oni WIEDZĄ, że mają pierwszeństwo.
Niestety wiedza nie idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem. Często bywa tak, że zjeżdżając z ronda (tramwaj wtedy ma pierwszeństwo) muszę ostro hamować, bo prowadzący samochód pomyśli zbyt wolno.
Ale taki zawód. Trzeba uważać, przewidywać, myśleć za innych i czasami używać mocy.
Za rondem kolejna mijanka i wjeżdżam na przedostatni przystanek - Stare Bemowo.
Potem już ostatnia prosta z lekkim zakrętem i ograniczeniem prędkości do 20 km/h (jedno z niewielu sensownych ograniczeń).
W zimie tego nie widać, ale gdy drzewa się zazielenią, to potrafią przesłonić całkowicie widok ulicy, która przecina torowisko, a jak jest z kierowcami wie każdy motorowy. Trzeba na nich uważać.
No to uważam.
Spokojnie dojeżdżam do przystanku Boernerowo. Mała pętla wykonana między drzewami i już mogę wysadzić ostatnich pasażerów, oraz zabrać tych, którzy mają ochotę na przejażdżkę.
Wyglądają na lekko przemarzniętych. W końcu spóźniłem się prawie 10 minut.
Przerwa wynosi dokładnie 0 minut (słownie ZERO minut), więc nie czekając na oklaski podjeżdżam do sygnalizatora specjalnego, czekam na zieloną pałeczkę i z morderczym opóźnieniem ruszam co Duch Maszyny wyskoczy, próbując odrobić stracone minuty.

A teraz szybko, szybko. Zanim do nas dotrze, że to bez sensu.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Linia prosta

Urlop to taki dziwaczny stan umysłu.
Siedzisz, niewiele robisz, a firma za to płaci i to w pełnym wymiarze.
Przez pierwszy tydzień się człowiek przyzwyczaja, a w drugim szykuje na powrót do pracy.
Następnym razem wezmę trzy tygodnie :)

Ale wracając do linii 20.
Skończyłem opowieść na przystanku Metro Ratusz Arsenał.
Jak to celnie któryś z czytelników stwierdził, autobus linii 160 nie miał prawa być na moim przystanku, bo on się zatrzymuje gdzie indziej. Obok znaczy, przy KFC (dawniej Gruba Kaśka - taki bar mleczny tam był).
I teoretycznie ma rację, ale jak to w autobusach bywa - nie ma torów, które by poprowadziły wedle trasy.
Czasami zdarza się, iż kierowca z rozpędu nie zmieni pasa ruchu i wbija na nie swój przystanek.
Pewnie dlatego tak zwlekał z odjazdem, bo się biedak lekko pogubił.
No nic.

Następny przystanek to Kino Femina.
Pamiętam jak dziś, ojciec zabrał mnie tam na film Działa Navarony, gdy jeszcze byłem oseskiem (dygresja taka).
Na lewo McDonald, na prawo KFC, a na czerwonym pan biegnie jak oszalały.
Zdążył, bo to dziwny układ świateł jest i pomimo tego, iż dla pieszych świeci się czerwone, to tramwaj stoi, bo musi przepuścić skręcające w lewo samochody.
Nie udało się odrobić minuty. Może na Okopowej się uda.
Ale przed Okopową jest Wola Ratusz.
Tutaj to się dzieje. Torowisko permanentnie jest zawalone samochodami.
No bo każdy chce "zdanżyć". Pan zdanża i pani zdanża. Tylko tramwaj stoi na swoim zielonym.
Eh, motorowi powinni mieć licencję na "walenie".
Nie, nie chodzi o te duże ssaki oceaniczne, tylko zwyczajne przebicie się przez piratów drogowych.
Najlepiej z wyciągniętym sprzęgiem (tym długim, żelaznym czymś do łączenia wagonów).
Ale licencji nie ma, więc trzeba poczekać.
-5 na infotronie. Czyli de facto można odpuścić, bo nawet gdy odrobię 2 minuty to i tak jestem w plecy.
Na luzaku, czyli 50 km/h dojeżdżam do zwrotnicy przed skrzyżowaniem z Towarową.
Trzeba wyhamować, bo to i zwrotnica i światła.
Światła długie są, więc można pomyśleć o śniadaniu.
Jednak nie tym razem. W momencie gdy dojeżdżam, zapala się dla mnie zielone.
Normalnie przyśpieszyłbym i zdążył bez problemu, ale przepisy nie pozwalają.
Po krzyżakach 15 km/h można jeździć. Ewentualnie ciut więcej jak nikt nie widzi.
Pyr pyr pyr się dotaczam do świateł, a one nie gasną.
Ha! Udało się. Przejechałem na zielonym.
Pewnie gdy minąłem sygnalizator, to światełko się zmieniło, ale ja już tego nie widziałem. Na skrzyżowanie wjechałem zgodnie z przepisami.
Hurra. Minuta do przodu. Znaczy cztery do tyłu, ale jednak.
Przystanek Okopowa zaliczam szybko i sprawnie.
No go gazu (znaczy prądu) do Zajezdni Wola.
Szybka zmiana zwrotnicy i już jestem na przystanku.
Światła tu są całkiem dobrze ustawione. Pewnie czujniki jakieś zamontowali, albo co, bo jak tylko wysadziłem ludzi, to mogłem ruszyć.
Czyli jestem na -3.
Ale radość nie trwa wiecznie.
Następny przystanek Młynarska potrafi mocno przytrzymać. Światła trwają tu chyba ze dwie minuty.
To, co odrobiłem zostało utracone.
Ruszam na -4. Smutek wielki i bąbelki.
Następne światła i baranki wymuszające pierwszeństwo na tramwaju.
Wszyscy wiedzą, że tramwaj musi się zatrzymać, bo inaczej motorowy będzie miał nieprzyjemności no i ruch zostanie wstrzymany.
Więc wymuszają wjeżdżając wprost pod wagon.
Dobrze, że mam hamulce szynowe.
Na przystanku Długosza jest ślisko. Na szczęście ludzi niewielu.
Tutaj odrobić się nie da.
Przy Tatarskiej trzeba uważać, bo masa samobójców próbuje przeciąć linię swego żywota skręcając z piskiem opon w kierunku cmentarza. W razie co będą mieli blisko.
Młynów i Wawrzyszewska to przystanki bliźniacze.
Ślisko i mało ludzi.
Potem lekkie ograniczenie prędkości do 20 i światełka.
Gdyby nie ograniczenie, to bym zdążył.
Ciężko się patrzy jak światła "uciekają", a ty toczysz się jak kulawy ślimak.
Jednak przepis to przepis. Nie ważne czy na babeczki, czy na ciastko z dziurką.
Przystanek Majakowskiego.
Tu zaczyna się droga przez mękę.
Najgorszy odcinek trasy. Najbardziej niebezpieczny. Najwięcej niegodziwców w samochodach i najwięcej dziwnych ludzi biegających po ulicy.
Już tłumacze.
Otóż trzy najbliższe przystanki są usytuowane tak, że pasażerowie muszą przejść przez jezdnię, by wsiąść do tramwaju.
Tak, jak to jest przy Starym Mieście.
I tu się zaczyna kłopot. Bo kierowcy często mają to w nosie i gnają, jakby ich sam czort gonił (albo ten drugi, ponoć lepszy).
I weź otwórz drzwi. Jeszcze ktoś wysiądzie wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu.
Jak myślicie, kogo będzie wina?
Jest dobrze, gdy piesi sami zablokują ulicę wychodząc wcześniej w kierunku torów (jeszcze zanim tramwaj się zatrzyma). Wtedy bezpieczeństwo (moje) jest zachowane.
Największy jednak problem stanowią ci, którzy wysiadają.
Ja to nazywam pielgrzymkami.
Najbardziej przywiązani do kontaktu z tramwajem potrafią przemaszerować 30 metrów wzdłuż wagonów, by w ostatnim momencie (dotykając składu) wejść wprost przed tramwaj i spokojnym krokiem pokonać przejście dla pieszych.
Policzcie sobie, ile trwa przemarsz trzech babć z torbami na kółkach i na jak długo potrafią zablokować ruch tramwajowy.
A takie przystanki są trzy i na każdym występują podobne cyrkumstancje.
Pamiętajcie. Gdy opuścicie tramwaj, to w linii prostej udajecie się na przystanek, a potem, po chodniku docieracie do przejścia dla pieszych.
Motorowy nie widzi wszystkiego. Boczne lusterka są bardzo zwodnicze. Nie wspomnę tu nawet o przedniej części tramwaju, gdzie (jak już wcześniej pisałem) ogólnie mówiąc niewiele widać.
Tia, to są sławne przystanki Magistracka, Deotymy i Dalibora.
Najgorszy dla realizacji rozkładu jest przystanek Deotymy. Tamte światła to jakaś masakra.
Jak nie ma żadnego składu przede mną, a trafię na odpowiedni układ, to odrabiam minutę.
Jednak tym razem nie dość, że dogoniłem 23, to jeszcze przed nim jechało 24.
Oba stały na światłach. Ja byłem trzeci.
HA HA HA HA.
To był pusty śmiech, który mnie ogarnął.
Każde światła, to półtorej minuty.
Trzy słady.
Ponad 4 minuty w dupu.
Sami sobie policzcie, ile byłem w plecy ruszając z Deotymy.
Na Kole światła przypasowały i ruszyłem bez zgrzytów. Trzeba było tylko uważać, bo tam i zwrotnice i krzyżaki i para świateł, a moja maksymalna prędkość to 15 km/h.
Koło za mną (fajnie brzmi).
Przede mną odcinek, który do niedawna przyprawiał motorowych o ból głowy.
Na szczęście większość ograniczeń prędkości została już usunięta. Zostało tylko to standardowe na wiadukcie (do 20 km/h).
No to wiecie - pyr pyr pyr pyr -  powolutku, a minuty lecą.
No nie!
Jednak nie wszystkie zdjęli. Zostało jeszcze jedno. Do 10 km/h.
No to się skupiam, żeby nie przekroczyć, a to ciężka sprawa bo jadę z górki (znaczy z wiaduktu).
Na szczęście ograniczenie szybko się kończy. Dojeżdżam do wzbudzanych automatycznie świateł. Stoję 10 sekund czekając aż się wzbudzi (taki smutny żart) i wjeżdżam na przystanek Marynin.

cdn. bo idę się pobawić żołnierzykami do sklepu Twierdza Gier na Ursynowie.
To jedyne takie miejsce w Warszawie. Niepowtarzalne.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Przerwa oberwa

Oberwała mi się przerwa - znaczy urlop.
Musi za sprawą Ducha Maszyny, no bo skąd osoba planująca urlopy mogłaby wiedzieć, że bardzo go teraz akurat potrzebuję?
Nie ma zmiłuj - interwencja z wyższego pułapu musiała nastąpić.

Jako, że mam teraz nieco więcej wolnego czasu, to chciałem się pokusić o opisanie trasy linii 20.
Jedni mówią, że jest spoko, a drudzy opowiadają, iż wcale różowo nie jest.
Ja osobiście mam odczucia ambiwalentne.
Są kursy, że da się żyć, ale są i takie, w których krew motorowego zalewa nagła.
I na tę właśnie okoliczność powstanie zaraz opis.
Uwaga - mogą wystąpić wulgaryzmy.

Lekki start z Żerań FSO. Równo z rozkładem, co do sekundy.
Nastawienie dobre, aczkolwiek wiem, iż muszę się śpieszyć.
Na przystanku Ratuszowa ZOO muszę być z wyprzedzeniem czasowym. W innym przypadku "zajedzie" mnie 26 lub 23, a wtedy mogą być problemy z realizacją rozkładu.
Ale nic to. Dam trochę w pedał (lub zadajnik jazdy, jak kto woli) i będzie git.

Jednak już na pierwszym przystanku trafiła się pani "dobiegająca".
Miły jestem, to poczekam. Co tam mi 10 sekund więcej (taaa, pewnie).
No to buta teraz. Trzeba się śpieszyć, bo sekundy uciekają.
Dyrekcja FSO - luzik guzik. Pasażerów potencjalnych nie ma.
Zatrzymuję się, wciskam ciepły guzik. Nie ma chętnych - odjeżdżam.
Jeszcze jestem w czasie.

Jeżeli na następnym przystanku nie będzie chętnych na wsiadanie / wysiadanie, to nadrobię kilka sekund. Będzie dobrze.
Lecz w połowie drogi są światła.
No i dupa zbita. Stoję.
Przystanek Budzyńskiej - Tylickiej.
Ludzi nie ma, ale cenne sekundy stracone na światłach się nie wrócą.
Znowu daję buta na maxa.
Cholerny złom ma ograniczenie prędkości do 55 km/h. Nie da się szybciej.
Ale duszę ile mogę, bo za przystankiem Śliwice są następne światła.
Jak mnie złapią, to umarł w butach.
Kurde, ktoś się zgłosił na ochotnika i wysiada.
No szybciej wysiadaj. Ileż można wysiadać?
Szybko, szybko, bo czas ucieka.
No nie dam rady być na Ratuszowej na +1. Zajedzie mnie to cholerne 23 jak nic.
Ale gnam dalej.
A przed Batalionu Platerówek światła oczywiście czerwone. Minuta stania.
No to ręce opadają. Dobrze, że nie trafiłem na początek cyklu, bo wtedy prawie 2 minuty się tu traci, a światła nie są brane pod uwagę w rozkładzie jazdy.
Jeszcze jakieś studenciaki biegną.
Eh. I tak nie zdążę być przed 23, to mogę poczekać.
Wsiedli.
Już z mniejszą napinką, ale jadę.
PIMOT - taki przystanek.
Lubię ten przystanek. Uspokaja mnie jakoś. Ludzie wysiedli, wsiedli. Pojechali dalej.
Golędzinów.
Lekko stresujące miejsce. Kolejne światła, na których trzeba swoje odstać.
Samochody na skrzyżowaniu wymuszają, a zaraz potem jest Rondo Starzyńskiego.
Wielce nieciekawe sytuacje się tam dzieją. Dantejskie sceny normalnie.
Tramwaj wjeżdżający na rondo nie ma pierwszeństwa, ale kierowcy tego nie wiedzą (w większości). Ja wolę myśleć, że są na tyle sprytni, że ustępują większemu.
I bardzo dobrze, bo wjeżdżając tam tramwajem, guzik widzę z lewej strony. Szczególnie SWINGiem.
Nerwy jak postronki. Napięte znaczy się. Powoli wtaczam się na skrzyżowanie.
Przejechałem. Mogę zatem zaliczyć przystanek Rondo Starzyńskiego.
Drzwi zamknięte, pasażerowie usadzeni, opóźnienie -1 minuta.
Buta!
Plac Hallera.
Cuda i dziwy. Jestem na ZERO. Bez opóźnień.
Jeżeli 23 miało kłopot, to może uda mi się zdążyć na czas.
Dojeżdżam do Ratuszowa ZOO.
Z lewej zbliża się 23, ale pewnie stanie na światłach. Ja mam zielone. Ha! Dam radę!
Ale nie...
Jakaś babcia "biegnie". Jest tuż tuż. Zaraz ucieknie światło.
Wsiada. Kur zapiał! Dlaczego pierwszymi drzwiami? Przecież wszystkie mam otwarte, żeby szybciej było.
A ta gramoli się pierwszymi. Niewygodnie tam, miejsca mało, nie ma się jak przytrzymać, ale wsiada.
Wsiadła.
Światła zmieniły się na czerwone.
23 mnie zajechało. Skucha.
Nerwy opadły, ruszam.
Krzyżaki, ostry łuk, zwrotnica, krzyżaki, kolejne światła. Stoimy.
Gdybym połamał przepisy wewnętrzne, to bym na światłą zdążył. A tak - trzeba poczekać.
Następny przystanek to normalnie koniec świata. Apokalipsa powiedziałbym.
Chodzi o Dworzec Wileński.
Wbijam tam z piskiem hamulców i dzwonkiem ostrzegawczym.
Otwieram wszystkie drzwi.
Wsiadać, wsiadać, bo tu krótkie światła są!
No szybciej. Matko Bosko Kochano! Dlaczego ustawiła się kolejka do jednych drzwi, skoro wszystkie są otwarte.
No co ci ludzie mają w głowach?
O, jeden się zdecydował i podszedł do innych drzwi. Wsiadł. Reszta kurde stoi i czeka aż inni wyjdą.
Zamykam. Może zdążę przeje... gówno.
Ktoś dobiegł i teraz dobija się do drzwi. Ja i tak jestem już opóźniony.
Jeżeli spóźniłeś się na opóźniony tramwaj, to znaczy, że mnie tu już nie ma. Czego kopiesz w drzwi?
Otworzyłem.
Światła uciekły.
I tak sobie stoję. Drzwi otwarte, jeszcze kilka osób dobiegło. W sumie to mógłbym tu stać do usrania, a i tak ciągle ktoś by wsiadał.
O, zielone. Jadę.
Park Praski.
Niby fajnie, 23 już dawno pojechało. Powinienem mieć luz, ale NIE.
Nie nie nie nie!
Autobus 160 i 190 są przede mną.
Dobrze, że tu są długie światła. Nawet jeżeli dwa razy się tu zatrzymam, to zdążę odjechać.
Zdążyłem. Ludzi było mało.
No to teraz hulaj dusza, piekła nie ma. Na maxa przyśpieszenie do izolatora!
Gnam jak wicher 55 km/h.
I wybieg - czyli jazda na luzie.
Fajne widoki, rzeka w dole, Stare Miasto uśmiecha się oknami zamku. Słońce odbija się w lustrze wody.
Miło.
Dodam trochę jazdy, bo stary tramwaj szybko wytraca prędkość.
Dojeżdżam do przystanku Stare Miasto.
Oczywiście autobusy jeszcze nie odjechały. Sobie stoję i czekam, bo przecież nie wypuszczę ludzi w stojące samochody.
Nienerwowo zaliczam przystanek. Na szczęście większość klientów odjechała wcześniej. Niemniej na obsłużenie tego przystanku poświęciłem ponad minutę.
Rozkład przewiduje jakieś 15 sekund na tego typu fanaberie.
I tak jestem opóźniony o dwie minuty. Dobrze, że jeszcze mieszczę się w widełkach.
Dojeżdżam do Metro Ratusz Arsenał.
Się okazuje, że motorowy w 23 wcale się nie śpieszył i teraz stoję sobie w ogonku czekając, aż będę mógł wjechać na stację.
Dobrze, że tam kolejka się zrobiła, to przynajmniej nie dobiły mnie światła na przejściu dla pieszych, na których musiałem się zatrzymać.
Z przystanku odjechało tylko 23 i 190. Panu w autobusie 160 wcale się nie śpieszy
Nie zrobił mi miejsca i nie mogę podjechać.
Ruszył. Jełop jeden.
Wreszcie mogę wypuścić ludzi.
Ale jest sporo chętnych na przejażdżkę linią 20. Kto nie lubi linii 20? No kto?
Wszyscy jak się okazuje. Nawet biegną, by zażyć tej niewypowiedzianej przyjemności.
Oho! Metro chyba przyjechało, bo kolejni wybiegają z przejścia podziemnego.
Heh. Mnie tu od trzech minut nie ma. Po co biegniecie?
Taaa. Kolejne światła. Dobrze, że chociaż ten baran w 160 odjechał.
Ruszam.
Opóźnienie -4
To już się liczy do straty premii.
Jak się dobrze ułożą światła na Jana Pawła i na Okopowej, to może odrobię ze dwie minutki.
Przy zajezdni Wola też jest szansa na złapanie kolejnej.
O ile oczywiście na Okopowej nie wjedzie przede mnie 24 lub 8 lub 27.
Najgorsze z tego jest 24, bo mnie "przeciągnie" aż do przystanku Marynin (przy Kole).
A na Boernerowie i tak przerwa wynosi 0 minut (ZERO minut).

No dobra. Dosyć tego pisania, bo się wall of text zrobił, a nikt nie lubi czytać z ekranu monitora.
Chyba nikt.
Jeżeli przypadło do gustu, to mogę kiedyś dopisać pozostałą część trasy.
Jest tam kilka miejsc, które powodują nagłe skoki adrenaliny i ciśnienia oraz występowanie objawów zespołu Touretta u motorowych.
Szczególnie na Okopowej.

A tymczasem, borem lasem idę sobie zażywać przyjemności z okazji ferii zimowych.