wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni kurs

Kończę z Tramwajami na Żoliborzu.
Od pierwszego stycznia, niczym nowy bilet komunikacji miejskiej przechodzę metamorfozę i zaczynam jeździć z Zajezdni Wola (czyli w skrócie R1).

Najlepsze co mi się kojarzy z przenosinami to fakt, że uwolnię się od makabrycznej linii 6.
R1 jej nie obsługuje.
Oczywiście jest wiele innych, dobrych aspektów tej zamiany, ale o nich napiszę innym razem.
Teraz chciałem napisać o swoim ostatnim kursie, który nomen omen odbył się na osławionej "karuzeli", czyli właśnie wyścigowej szóstce.

Lecz najpierw spóźniony obrazek świąteczny z pisma "Mucha" nr 78 z roku pańskiego 1951.


To był dobry rok.
W naszym kraju na Wisłą:
- Polska zawarła umowę z ZSRR o wymianie obszarów przygranicznych.
- Zarządzeniem Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach utworzono
- Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne w Katowicach.
- Utworzono Polską Akademię Nauk.
- Ogłoszenie wyroku w tzw. procesie generalskim spowodowało bunt na okręcie hydrograficznym   Marynarki Wojennej „Żuraw”. Załoga uprowadziła go do Szwecji.
- Władysław Gomułka został aresztowany i osadzony w areszcie domowym.
- Powstała Fabryka Samochodów Osobowych (w skrócie FSO) na warszawskim Żeraniu.
- Z taśm FSO zjechała pierwsza Warszawa M20.
- W Warszawie odbył się pierwszy publiczny pokaz telewizyjny.

A na świecie:
- Uruchomiono pierwszą telewizję kablową (Chicago - 300 abonentów).
- Utworzono Mossad, izraelską organizację wywiadowczą (pierwszego kwietnia nota bene).
- Rozpoczęła się emisja programu Radio Wolna Europa dla krajów Europy Wschodniej.
- Pierwszy międzykontynentalny przekaz programu telewizyjnego. Było nim wystąpienie prezydenta USA Harry'ego Trumana.

Oj działo się, działo.
W tym roku też wszystko stanęło na głowie - przynajmniej dla mnie.
Gdyby tydzień przed złożeniem dokumentów do Tramwajów Warszawskich ktoś by mi powiedział, że będę motorowym, to bym się uśmiał jak norka i z tego śmiechu opluł monitor (gdybym przy nim siedział).
A tu taka niespodzianka.
I jeszcze mi się to podoba.
Dziwaczne.

Ale miało być o linii 6.
Chciałem zakończyć z fasonem, czyli w dobrym stylu. Bez marudzenia i bez opóźnień.
Nie dało się. No kurde bele się nie dało.
W sumie nie wyszło tak bardzo źle, a na pamiątkę cyknąłem sobie fotkę.


Dodam, że był to jeden z najstarszych wozów na zajezdni. Miał jeszcze uchwyt na sznurek od pantografu (dobrze, że samego sznurka nie było).
Do tego ponad 9 godzin na fotelu starego typu, bez amortyzatorów może wykończyć niejednego twardziela (takie fotele były stosowane w tramwajach, które obecnie rdzewieją na złomie, albo zostały sprzedane do Zaporoża czy innego Ałmazna).
Spróbujcie sobie przeprowadzić mały eksperyment.
Siedząc na twardym krześle (może być z IKEA) podskoczcie i bez asekurowania się nogami, w sposób słabo kontrolowany spadnijcie pośladkami na siedzisko. Kilka razy w odstępach sekundowych.
To ja tak miałem przez prawie 10 godzin. Ubaw po pachy.
Czasami czułem się jak laleczka, której ktoś odciął sznurki.
Raz przez te podskoki noga omsknęła mi się z hamulca i poczułem niekoniecznie miłe ciepło w brzuchu, bo nie zdążyłem wyhamować przed ograniczeniem prędkości.
Czujność zachowałem i nikt nie ucierpiał.
Montowanie takich foteli powinno być karane publiczną chłostą na rynku, albo przynajmniej kilkoma godzinami  w dybach lub pod pręgierzem.
Jednak wszystkie smutki znikają, gdy spotykasz kumpla na jednym z przystanków i tek kumpel (motorowy znaczy się) wylewa garnuszek miodu na serce odzywając się w te słowa:
- Ej stary, ty się na tej szóstce wyrabiasz co do minuty.
Dzięki. To podniosło znacznie moje morale do końca dnia.
Postanowiłem sobie, że będę się wyrabiał, to się wyrabiałem.
Co prawda dwa razy musiałem użyć mocy Jedi (raz by zepchnąć auto z torowiska, a drugi raz by zatrzymać rozpędzony wóz Straży Miejskiej), kilka razy ostro przycisnąłem zadajnik jazdy osiągając niebagatelną prędkość 55 km/h, rzuciłem trzy czary wpływające na zmianę sygnalizacji świetlnej i raz się teleportowałem by wyprzedzić inny tramwaj.
Ale zdążyłem.

W sumie to dręczy mnie jedno zajebiście ważne pytanie.
Kto u licha wymyślił sobie, że tramwaj MUSI jechać minimum 50 km/h żeby wyrobić się w czasie między przystankami?
To się chyba kwalifikuje do działania na szkodę spółki.
Może znajdzie się jakiś młody prawnik, który pochyli się nad tego typu sprawami, bo to co wyprawia ZTM z Tramwajami Warszawskimi nie wpływa dobrze ani na jakość usług, ani na bezpieczeństwo pasażerów.

Ale porzućmy troski i cieszmy się nadchodzącym Sylwestrem (nie, nie chodzi o Rambo).
Starajcie się w niego (w tego Sylwestra) nie strzelać zbyt głośno (polecam race, które robią mało huku, a pięknie wyglądają).

Bawcie się grzesznie i niekoniecznie do upadu.
Wypijcie za moje zdrowie i niech Wam się wszystko układa po dobrej myśli.

Darz Bór.

piątek, 27 grudnia 2013

Wyrzucili mnie.

Chwytliwy temat.
Nie poczułem się dobrze, gdy dotarła do mnie pewna wiadomość.
Skoro jednak życie trzeba traktować swobodnie jak w w tej piosence, to zacznę od dowcipu:

Dzwoni motorowy na dyspozytornię.
- Szefie, bo psa przejechałem. Co robić?
- Kopnij go gdzieś na bok i jedź dalej. Nie rób zatrzymania.
Po kilku minutach kolejny telefon.
- Szefie, kopnąłem go na bok, ale nie wiem co mam zrobić z radiowozem.

I może byłby to śmieszny dowcip, ale w samą wigilię Świąt Bożego Narodzenia musiałbym wykonywać podobny telefon.
O mały figiel i miałbym klasycznego dzwona z samochodem policyjnym typu blacharnia.
Panowie policmajstrowie sobie beztrosko wjechali na skrzyżowanie przy czerwonym świetle. Centralnie na placu Unii Lubelskiej.
I gdybym nie znał się na niefrasobliwych kierowcach, tak jak się znam i gdyby nie szkolił mnie jeden z najlepszych instruktorów w Tramwajach Warszawskich, to przydzwoniłbym centralnie w szoferkę.
Znaczy byłoby walone (taka nomenklatura tramwajowa).
Jednak hamować zacząłem już w momencie, kiedy radiowóz zbliżał się do torowiska.
Tylko moje doświadczenie uratowało życie średnio rozgarniętego kierowcy.
Myślicie, że przeprosił? A może podziękował?
Heh. Zwyczajnie uciekł, przy okazji zajeżdżając drogę tramwajowi jadącemu z przeciwnej strony.

Na szczęście była to jedyna, groźna sytuacja w ciągu całego dnia.
Pewnie dlatego, że większość warszawiaków wyjechała do rodziny na święta har har har. Taki żarcik.

Wstęp poczyniłem, to teraz przejdę do sedna.
Albo nie. Jeszcze nie.
Bo w końcu trzeba coś o prezentach świątecznych napisać. Wszyscy się chwalą, to mogę i ja.

Mikołaj świetnie trafił.
Kupił mi w prezencie dyktafon.
Teraz mogę sobie zapisywać cyfrowo to, co mi do łba strzeli.
Na przykład rodzaje pocisków, albo to, że mnie przenieśli na Pragę co wywołało głęboką frustrację z objawami depresyjno - maniakalnymi.
Ah, no i wygadałem się, ale nie jest to cała prawda.
Ale wracając do frustracji.
Zadzwonił do mnie kumpel (zwykły, szary pracownik) i powiedział, że podobno przenieśli mnie na Zajezdnię Praga.
Trochę mi się słabo zrobiło, nie powiem. Bo to mi ani nie po drodze, ani dojazd dobry. Z nocnego blisko pół kilometra piechotą przez Szmulki.
Tak tak, z nocnego, bo jak wiecie dobrze - w końcu czytacie tego bloga - motorowi pracują od trzeciej rano do trzeciej rano. Oczywiście w zmianach, ale trzeba dojechać czasami na 3:15 czy wyjść z pracy o 2:45.
Takoż jak wspomniałem, nie byłem zadowolony i kilka nieprzyjemnych słów sobie na mój nowy dyktafon nagrałem.
Żółć przepełniała mnie przez całe święta, bo nie miałem jak potwierdzić tej jakże niemiłej dla mnie wiadomości.
Po przemyśleniu całości i w świetle wydarzeń, które nastąpiły później, postanowiłem jednak nie przelewać na papier mojej frustracji.
Kilka dni z tym czekałem, żeby niepotrzebnie fermentu nie robić, bo napisać duby smalone łatwo, ale odkręcić je jest trudniej niż babcine weki.
Okazało się, że owszem - przenoszą mnie, ale nie na Pragę, a na Wolę.
A ja przecież chłopak z Czerwonej Woli jestem. Tam się wychowałem.
Jedyne, czego żałuję to fakt, że nikt do mnie nie zadzwonił. Nikt nie uprzedził oficjalnie, albo chociaż pół oficjalnie.
Dużo lepiej bym się poczuł, gdyby kierownik dał mi jakiś znak - sygnał, że dla dobra ludzkości muszę wykonać ten mały krok i wesprzeć szeregi motorowych na Woli swoją osobą.
Wiecie, takie korporacyjne blah blah blah dla podtrzymania morale i inne tam takie sratatata.
I ja bym wtedy powiedział, że nie ma czasu do gadania, bo moi ludzie mnie potrzebują!
Zawinąłbym pelerynką i poleciał niesiony siłą mięśni i mocy nadprzyrodzonych.
Wszystkiego jednak dowiedziałem się dopiero w piątek (w sumie to jedyny dzień, w którym mogłem się czegokolwiek dowiedzieć).
Pogadałem z kierownikiem, opowiedziałem o moich wątpliwościach, a on mnie wtedy oświecił, że nie skazuje mnie na praską banicję, a wysyła z misją na Wolę.
Humor od razu mi się poprawił.
Bo chociaż z faktu przenosin zadowolony do końca nie byłem, to jednak Zajezdnia R1 jest bliska mojemu sercu, bo tam się uczyłem prowadzić tramwaje. Tam się wszystko zaczęło.
Tam też pracuje Patron, który szlifował mnie na początku kariery w Tramwajach Warszawskich.
Mam nadzieję, że zostanie mi on przydzielony ponownie.
O kierowniku nic nie będę pisał, bo mi potem ktoś zarzuci, że cukruję :)

Czyli jednym słowem, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
I nie trzeba ufać niepotwierdzonym wiadomościom.
Nie zmienia to jednak faktu, że gdybym sam do kierownictwa nie poszedł, to nadal bym pracował w błogiej nieświadomości.

No to ten tego, Szczęśliwego Nowego Roku i aby Wola okazała się być miejscem, gdzie dobro zwycięża.

niedziela, 22 grudnia 2013

Bydlęta klękają

Idą święta, idą święta.
Na wagonie są zwierzęta.

Poważnie. Zimno się zrobiło i panowie żulowie wylegli tłumnie ze swoich nor, zakamarków i domków z kartonu w poszukiwaniu cieplejszych miejsc.
Często takie miejsca znajdują w okolicach drugiego wagonu i tam urządzają sobie swoje gniazda.
Niektórzy wysiadują jajka, a inni spożywają posiadane zasoby.
O takich właśnie delikwentach opowiedział mi ostatnio jeden z kumpli.
Oto jego historia:

Wczoraj około 23:00 na krańcu Wyścigi zmieniałem tablice na zjazdowe (tak zwane przebieranie wagonu).
W starszych typach wagonów trzeba wymieniać oznaczenia ręcznie, żeby klientela wiedziała, że dany tramwaj nie jedzie zwyczajnie po trasie.
Oczywiście guzik to daje i swojego się zawsze nasłuchamy.
Mądrzejsi przeczytają, głupsi złożą skargi na nieuprzejmości motorowego, który sobie trasę nagle zmienił.
Ale wracając do sedna.
Wchodzę ci ja do drugiego wagonu, patrzę, a tu nic nie widzę - tak nadymione papierosami było - jak nie przymierzając w szkolnej ubikacji.
Na krzesełkach siedzą sobie dwaj panowie menelowie i żywo dyskutując zajadają lokalne przysmaki w formie rybek z puszki.
Pełna kulturka. Gazetki na kolanach rozłożone, żeby rybą w oleju ubrania nie utytłać. Buteleczka wina w ręku każdego pana już do połowy opróżniona.
Sielanka
Jak mnie zobaczyli, to wcale nie stracili rezonu. Wręcz przeciwnie - zaproponowali poczęstunek i przyłączenie się do degustacji.
Czasu mało, więc musiałem odmówić oraz w żołnierskich słowach wytłumaczyć, żeby opuścili wagon.
Jednak nie było łatwo.
Drugi z panów zrobił "oczy kota ze Shreka" i wyciągając w brudnej ręce puszkę z rybami rozpoczął kuszenie delikatesem.
Nie dałem się. Twardy byłem. Nawet głos podniosłem i jeszcze w miarę grzecznie zaproponowałem, by wypier... chodzili szybko w te pędy z tramwaju, bo to nie jest bufet czy inszy wagon Warsu.
O dziwo potulnie pozbierali manele i wyszli.
Jednak na odchodnym usłyszałem, że jestem nieużytek i powinienem się wstydzić, że ludziom nie dam w spokoju kolacji spożyć.
Może bym i odpuścił całe zdarzenie, może dałbym im zjeść i wypić, ale poziom zasmrodzenia papierosami oraz ilość petów rozrzuconych dookoła przechyliły czarę i złość się wylała.
Szkoda, że nikt z pasażerów nie zgłosił tej sytuacji od razu. Ciekawe jak długo jechali.
Reagujcie. To nic nie kosztuje. Motorowy zajmie się sprawą, albo wezwie posiłki.

Ten typ pasażerów to tylko jeden z rodzajów.
Inny, który występuje głównie na liniach o niższych numerach to zwyczajna hołota i złodzieje.
Nie dalej jak tydzień temu, kumplowi na krańcu Czynszowa zajumali tablice boczne i tylne (długi prostokąt z nazwami przystanków i kwadrat).
Ktoś ani chybi obchodził dwudzieste trzecie urodziny i miał kumpli debili. Znaczy zapewne ma do dzisiaj.
Mało tego - ta banda kretynów pewnie się rozmnoży i przekaże swoje geny dalej.
Ich dzieci też będą kradły tablice. Taka nowa, świecka tradycja.
I przez takie indywidua trzeba wymyślać sposoby na uniknięcie nieprzyjemnych sytuacji.
Jednym z nich jest zablokowanie drzwi drugiego wagonu na pętli, żeby towarzystwo korzystało jedynie z pierwszego, gdzie motorowy ma jakiekolwiek szanse na przyuważenie wandali.
Niewiele to daje, bo podbieranie tablic występuje przed przystankami krańcowymi.
Drzewiej, gdy rurki w tramwajach były wykonane z aluminium, to specjaliści potrafili rozkręcić wszystkie uchwyty i wyrzucić je przez okno na odcinku między ostatnim przystankiem, a pętlą.
Grzecznie wysiadali na krańcu i wracając na piechotkę, zbierali swój łup w trudzie i znoju.
Teraz rurki są plastikowe, więc jedyne co średnio rozgarnięty pasażer może z nimi zrobić, to uwiesić się całym ciężarem i je połamać.

I na koniec moja osobista, mała przygoda z grupą młodzieży, która jest przyszłością narodu.
Oczywiście pijani, oczywiście wulgarni, oczywiście głupi jak buty.
Jeden z nich wykazał się znajomością techniczną tramwaju i rozpoczął naciskanie przycisku alarmowego.
Na szczęście w SWINGu mam podgląd serwowany przez kamery, więc szybko sprawdziłem, czy coś złego się nie dzieje.
Gdy naciskanie czerwonego guzika nie przyniosło zamierzonego efektu, jeden z grupy (pewnie z wykształceniem wyższym) użył awaryjnego otwierania drzwi.
Ależ to było śmieszne, a ile radości im to dało. No po prostu duma rozpierała ich serca.
Na szczęście akcja otwierania nastąpiła na przystanku, więc cała banda wysypała się na zewnątrz, gremialnie pozdrawiając wszystkich wyciągniętą do przodu ręką (może zamawiali pięć piw czy coś).
Zanim przecisnąłem się między pasażerami, zanim wytłumaczyłem dlaczego nie jedziemy, zanim odblokowałem drzwi, to uciekły mi dwa cykle świetlne i całą resztę trasy przejechałem na opóźnieniu czterominutowym (czyli takim, które liczy mi się do utraty premii).
Wypas.

Święta coraz bliżej, a potem Sylwestrowa Noc.
Wtedy to się będzie działo.
Jak przeżyję, to napiszę.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Przedświątecznie

Powoli mija pół roku, od kiedy rozbijam się tramwajami po mieście siedząc za konsoletą.
Po pierwszym zachłyśnięciu się nowościami, nadal czasami nie mogę złapać oddechu i kończy się to rzężącym kaszlem.
Codziennie dzieje się wiele, lecz nie wszystkie zdarzenia nadają się do opisywania. Niektóre nigdy nie powinny opuścić mrocznych czeluści zakładowych kazamatów.
Inne znowu stają się dla mnie (zresztą dla każdego motorowego też) szarą codziennością i powoli nie zwracam nawet na nie uwagi.
Podobnie dzieje się z tematami.
Jeżeli mam unikać marudzenia i narzekania, to w którymś momencie i tak wyczerpię wszystkie możliwości.
Mogę oczywiście pisać codziennie. Na przykład o kimś, kto próbował wyjechać tramwajowi z dyńki (znaczy na baranka zaatakować), albo o kierowcach, którzy zostawiają samochody na torowiskach i zapominają o funkcji biegu wstecznego.
Na uwagę na pewno zasługuje mega stres towarzyszący KAŻDEMU hamowaniu tramwajem.
Ale uczciwie przyznajcie - ileż można o tym czytać?

Chociaż nie. O niektórych rzeczach warto pisać (czytać zresztą też).
Na przykład ostatnio słyszałem, jak jeden motorowy rozpoczął hamowanie przed Patelnią (takie duże rondo w Centrum), lecz wpadł w poślizg.
Przejechał, a właściwie prześlizgał się przez cały przystanek (jakieś 70 metrów) i znajdujące się za nim skrzyżowanie (coś koło 50 metrów). Zatrzymał się dopiero przy Hożej, czyli kolejne kilkadziesiąt metrów dalej.
Słyszałem też o motorowym, który również wpadł w poślizg, ale zastosował w SWINGU system awaryjnego hamowania (specjalny, mega przycisk STOP zwany Grzybkiem) i jedyne co mógł zrobić, to uciec z kabiny alarmując ludzi, żeby przygotowali się na zderzenie.
Obu motorowym na szczęście nic się nie stało, a tramwaje zatrzymały się bezpiecznie, chociaż w obu przypadkach na pewno jakiś anioł stróż mocno się napracował.
I jak widzę ludzi, którzy sobie z uśmiechem na ustach wychodzą na przejście dla pieszych, bo mają zielone, a ja do tego przejścia właśnie dojeżdżam, to za każdym razem zastanawiam się, czy wpadnę w poślizg i zdążę wyhamować, czy jednak tym razem jeden z uśmiechów zniknie na zawsze.
Skąd w narodzie przekonanie, że tramwaj zatrzymuje się w miejscu?
Wystarczy upewnić się, że tramwaj da radę zahamować. Szkoda zdrowia na udowadnianie sobie, że jest się twardzielem.
Nawet przy prędkości 10 km/h, czyli w ostatniej fazie hamowania, maszyna potrafi się lekko poślizgnąć i pojechać kilka metrów dalej niż na początku się zakładało.
A nie daj boże weź i szarpnij tramwajem.
Od razu larum się podnosi, a wyrzuty i skargi do ZTMu lecą.

Powiało grozą, to teraz coś na odprężenie:



A skoro wyluzowaliśmy, to trzeba coś miłego napisać.
Może coś o Świętach Bożego Narodzenia, albo o Sylwestrowej Nocy?
Wiecie kto was zawiezie na rodzinne spotkania, rozdawanie prezentów pod choinką i szampańskie imprezy?
Otóż będę to JA!
Ale szczerze współczuję motorowym, którzy będą tego dnia jeździli do późnych godzin wieczornych.
Eh, miało być wesoło.
No to ja proponuje Sylwestra z jedynką (bo jedynka ma fajną trasę i dobry rozkład jazdy).
Nie pogardzę także prezentami :)


Stary, ale jary. Swoją drogą nie mogę się doczekać na Expendables 3 - taki film akcji dla miłośników kina lat dziewięćdziesiątych.
Motorowi też są takimi niezniszczalnymi. Niektórzy pracują w zawodzie ponad 25 lat.
Trzeba być mocno odpornym psychicznie, by nie dostać hyzia siedząc tyle czasu za konsoletą tramwaju.
A wracając do świąt i sylwestra.
To jest taki specjalny czas, kiedy zawsze brakuje rąk do pracy.
Dziwnym trafem wszyscy wtedy chorują, oddają krew, idą na zwolnienia, wykorzystują urlop na żądanie lub biorą opiekę nad dzieckiem.
Z tym chorowaniem to różnie bywa, bo aura faktycznie sprzyja zapadaniu na różnego rodzaju przypadłości, ale fakt jest faktem - już dwa dni wolne miałem pracujące.
Plany mi się zmieniają z dnia na dzień jak w kalejdoskopie, a to jeszcze nie jest tydzień przedświąteczny.
Coś czuję, że wolny weekend mogę spędzić w pracy.
Będę się starał z tego wykręcić, bo hobby też ma swoje potrzeby.
Trzeba się wyluzować, czego sobie i Państwu życzę.

środa, 4 grudnia 2013

Fantasmagoria

Dzień jak co dzień.
Przyszedłem do pracy, wsiadłem do tramwaju i ruszyłem w trasę.
Na jednym z krańców odebrałem telefon od rodzicielki. Prosiła mnie, żebym podrzucił siostrę autem do ich domu, bo coś zaniemogła nieboga.
Rodzinnym trzeba być.
Jako, że trafiła mi się dość długa przerwa, to odstawiłem tramwaj na boczny tor i w te pędy udałem się we wskazane miejsce.
Pobrałem siostrę i szybciutko odwiozłem ją do domu rodziców.
Po drodze na przejażdżkę załapał się również mój syn.
Przez całą drogę gadał, że bardzo podoba mu się nowy kolor auta - taki żółciutki.
Trochę się zdziwiłem, bo komu może się taki paskudny kolor podobać, ale o gustach się nie dyskutuje.

Siostra odstawiona, a ja, jako że byłem lekko zmęczony to pojechałem prosto do domu.
A tu ZONK.
Po zaparkowaniu auta przypomniałem sobie, że przecież ja w pracy jestem.
Tramwaj zostawiłem na pętli.
Ale na której?
Oj krw... nie pamiętam.
No normalnie skórę ze mnie pasami drzyjcie, a ja nie mogę sobie przypomnieć.
Stres na maxa. Szok z horrorem.
Gdzie Jest Tramwaj!?

Zadzwoniłem do siostry, do rodziców, do żony.
Przyjechali do mnie do domu i dalej deliberować, gdzie ten cholerny tramwaj stoi.
Musi sprytnie go postawiłem, bo nikt z firmy nie zadzwonił. Znaczy tramwaj nikogo nie blokuje.
Nadzór Ruchu też się nie odzywa - to dziwne - czyli chyba jeszcze w przerwie się zmieściłem.
Dziwaczne to niby, bo przecież aż tak długich przerw to ja nie mam. Chyba, że się jakiś SWL trafi (taka wymiana tramwajów na mieście).
Ale tak czy siak, nie pamiętam Gdzie Jest Tramwaj!
Siedzimy, dumamy.
Ja włosy z głowy rwę garściami.
Wyrzucą mnie z pracy jak nic.
Stres rośnie, a ja analizuję trasę. Może w ten sposób wpadnę na pomysł, gdzie ten cholerny tramwaj zostawiłem.
Przystanek po przystanku staram się sobie przypomnieć gdzie i w którym kierunku się przemieszczałem.
No i dziura czarna totalnie. Pamięć zawodzi, stres rośnie jeszcze bardziej.
Zgubiłem kurde tramwaj!
We wspomnieniach doszedłem nawet do miejsca, w którym wiozę siostrę samochodem.
Ale zaraz zaraz. Jakim cholernym samochodem?
Przecież wszystkie sprzedałem. Ja Nie Mam Samochodu!
O matko bosko! To jest w mordę sen! Koszmar!
Obudź się! Muszę się obudzić bo mnie krew zaraz jasna zaleje.

Nawet gdy się obudziłem zlany zimnym potem, to jeszcze przez kilka minut byłem w ciężkim szoku zastanawiając się czy aby na pewno nie zaspałem do pracy czy coś.
Zmora na szczęście się skończyła. Zegarek wskazywał godzinę piątą rano.

Polecam trenowanie świadomego śnienia. Pomaga w takich sytuacjach.

sobota, 30 listopada 2013

Andrzejki

To taki specjalny dzień w roku, kiedy imieniny ma Andrzej, a pije cała Polska.
No, prawie cała, bo niektórzy motorowi zasuwają po szynach i na przystankach przystają.

Mi także trafił się dzień pracujący i trochę się ckniło samemu, szczególnie z powodu, iż ferajna moja ukochana prócz spotkania andrzejkowego urządziła podwójne urodziny dwóch zawodników.
Czyli impreza byłą epicka, a ja nie mogłem w niej uczestniczyć.

No i taki przygnębiony nieco podróżowałem z krańca na kraniec podśpiewując sobie pod nosem
always look on the bright side of life.
Dla tych, którzy nie rozumieją dziwnego humoru Monty'ego Pythona, zamieszczam wersję bardziej rockową w wykonaniu Acid Drinkers
Pogwizdywałem dla poprawienia humoru, a kilometry uciekały.
Ilość imprezowych Andrzejów zwiększała się wraz z upływem godzin. Część miała niejakie problemy z wysiadaniem, inni rozpoczynali proces opuszczania wagonu w momencie usłyszenia sygnału oznajmiającego zamykanie drzwi. Inni po prostu zasypiali.
Ubaw po pachy.

Ale jeden przystanek pobił rekord i zaskoczył mnie tak, że horyzont zdarzeń to pikuś przy takim zjawisku.
Dokładnie rzecz ujmując, nie był to stricte przystanek, a to co się tam wyrabiało.
Otóż podczas podjeżdżania zauważyłem kuriozalną grupę podejrzanych indywiduów, która to grupa machając rękami i błyskając flashami w telefonach rączo rozpoczęła bieg w kierunku prowadzonego przeze mnie tramwaju.
No jak nic osławieni kibole i do tego jeszcze w tym specjalnym dniu. Zdemolują mi tramwaj i uprowadzą pasażerów. Będzie masakra.
Jednak do dnia sądu ostatecznego nie doszło.
Okazało się, że to impreza andrzejkowa moich przyjaciół przyszła do mnie.
Normalnie byłem tak zaskoczony, że jedyne co mogłem robić to machać ręką jak jakaś średnio rozgarnięta finalistka konkursu piękności i szczerzyć zęby w idiotycznym uśmiechu.
Serce ściśnięte, gula w gardle i łzy w oczach normalnie.
Grupa pod wezwaniem głośno zakrzyknęła gromkie HIP HIP HURRA na moją cześć i nawet były jakieś okrzyki o pokazywaniu cycków, ale jako że aura nie sprzyjała, to obyło się bez roznegliżowanych ekscesów.
Wiele radości, uśmiechów, pozdrowień i machania kończynami górnymi.
Niezapomniane zjawisko. Będę o nim opowiadał swoim wnukom.
A co mi tam - wszystkim wnukom będę opowiadał.

Przyjaciele zrobili mi dzień (że tak pozwolę sobie parafrazować pana Clinta Eastwooda). Reszta dnia upłynęła z uśmiechem na ustach i głośnym śpiewem.
Tym razem było to Walk of Life.
Jako, że kawałek skoczny, to i głową sobie kiwałem w takt muzyki.
Nawet nie wiecie ilu kierowców autobusów mi odkiwnęło. Trafiali się również pasażerowie na przystankach.
To się nazywa przekazywać pozytywne wibracje.

Zjazd też miałem śmieszny, bo całą trasę z pętli Żerań FSO pokonałem jedynie z dwoma Andrzejami.
Nikt inny nie wsiadł. Normalnie chłopcy mieli prywatny tramwaj.
Szkoda tylko, że nie do domu.
Obaj smacznie spali aż do samej zajezdni, gdzie zostali dobudzeni i wyprowadzeni przez panów ochroniarzy.

Święta też mam pracujące, a do tego ostatni dzień grudnia również spędzę za konsoletą tramwaju.
Nie ma lekko.
Ale są jasne strony życia, bo przynajmniej w sylwestra nie będę jeździł do rana.

czwartek, 28 listopada 2013

Zwrotnice i emeryci

Nieraz pewnie się zastanawiacie, dlaczego motorowy ni z tego ni z owego wyskakuje z tramwaju dzierżąc w rękach metalowy przedmiot kształtem zbliżony do miecza.
Potem ten drąg wkłada w dziurę w ziemi i prawie jak Indiana Jones majstruje nim ostro z lewa na prawo (albo odwrotnie).
Otóż przekłada on tym samym zwrotnicę, by tramwaj jechał dokładnie tam, gdzie rozkład jazdy prowadzi.
Przecież zwrotnice są automatyczne - powiecie - sterowane sygnałem radiowym i wszystko powinno się odbywać sprawnie, szybko i przyjemnie.
Ale niestety przyjemnie nie jest. Szczególnie gdy trzeba kilka razy w ciągu dnia wyskoczyć z ciepłej, klimatyzowanej kabiny na deszcz, śnieg, wiatr i niską temperaturę.
A wyskakiwać trzeba w różnych okolicznościach przyrody (niepowtarzalnych).
Wynika to z faktu blokowania się tychże zwrotnic.
Czasami jest to spowodowane prozaiczną awarią, a czasami złą techniką jazdy niektórych motorowych.
Wczoraj miałem dzień popsutych zwrotnic. Chyba z dziesięć razy musiałem skakać.
Takie skakanie własnie mnie wykończyło.
Siedzę i kicham.
Trzeba będzie wódki z pieprzem się napić, albo inszego specyfiku babuni spróbować.
Kiedyś ludzie byli twardzi. Zwrotnic radiowych nie było i za każdym razem wypadało wysiąść i przełożyć iglicę.
Mógł człowieka szlag trafić, nie powiem.
Ale czasy mamy teraz lżejsze, a do wygody przyzwyczaić się jest bardzo łatwo.

To samo tyczy się pasażerów.
Zbyt szybko się przyzwyczajają.
A to za ciepło, a to za gorąco, a to weź pan wyłącz grzanie, a to weź pan włącz...
No nie dogodzisz.
A drzewiej ani ogrzewania, ani klimatyzacji nie było. Tramwaje jeździły nie patrząc zbytnio na rozkłady i wszyscy byli zadowoleni.
A motorowym ludzie się kłaniali i mówili ładnie "dzień dobry".
Teraz tylko skargi piszą. Bo łatwo i można.
A skoro można komuś dowalić, to dlaczego by nie. W końcu to jakaś tam namiastka władzy.
A władza upaja :)

Wczoraj taki właśnie pasażer nieco nadszarpnął moje i tak skołatane nerwy.
Otóż jak wiecie, listopad dotknął nas swoim zimnym nosem, a na ulicach pojawił się śnieg.
Torowiska przestały ładnie odbijać światło od wypolerowanych powierzchni, pokrywając się za to MADĄ, czyli mazią taką, co to powoduje poślizgi i niebezpieczne sytuacje.
I taka właśnie cyrkumstancja mi się przydarzyła.
Wjeżdżałem na przystanek. Przede mną stał tramwaj, który dokonywał wymiany pasażerów.
No to ja spokojnie, powolutku dobijam tak, by całym składem zmieścić się na stacji.
I na ostatnich kilku metrach przy prędkości 5 km/h wpadłem w poślizg.
I już oczami wyobraźni widzę rozbity przód SWINGa, już zaczynam szeptać do Ducha Maszyny.
Na szczęście dodatkowe systemy w tramwaju zadziałały, hamulce szynowe chwyciły i zatrzymałem się kilka centymetrów od tyłu poprzednika.
Oczywiści tym samym nieco szarpnąłem wagonem, ale uratowałem i mienie firmy i zdrowie pasażerów.
Jednak i tak trafił się jakiś emeryt - społecznik, który bez pardonu otworzył drzwi do kabiny i zwrócił mi uprzejmie uwagę.
- Mógłby pan tak nie szarpać. Ze względu na starszych ludzi.
Ciśnienia mi nie podniósł, bo i tak miałem zawyżone, ale zapytałem grzecznie, ile razy szarpnąłem, by zasłużyć sobie na taką reprymendę.
- Trzy razy! - skłamał mały członek społeczeństwa i uciekł.
Myślę sobie - może facet miał rację.
Zrobiłem szybki rachunek sumienia wspierany zerkaniem na system monitoringu w tramwaju.
Zainstalowane kamery nie ujawniły żadnych, starszych osób. Wszyscy wygodnie siedzieli na krzesełkach.
Po podliczeniu ilości szarpnięć wyszło mi, że podobny manewr wykonałem na przystanku przy Nowowiejskiej, gdy mało rozgarnięta dziewoja stwierdziła, że przejście dla pieszych jej nie obowiązuje
i wlazła wprost pod tramwaj, którym wjeżdżałem na przystanek.
Mogłem nie hamować szynowymi.
Tak.
Stanowczo następnym razem delikatnie rozjadę pieszego, albo przywalę w tramwaj przede mną.
Może tym samym uniknę bury.
Eh. Dosyć sarkazmów.
A wystarczyło, żeby dziadek przeczytał mojego bloga. Mógłby wtedy wziąć pod uwagę tak warunki pogodowe jak i potencjalne sytuacje na drodze.
Może wydam to w formie książki, by trafić do szerszej publiki? ;)

Jednego jednak się nauczyłem.
Musze blokować drzwi kabiny :)

piątek, 22 listopada 2013

Ku przestrodze

Piątek miał być miłym i sympatycznym dniem.
Miałem zaplanowane GDP, czyli Gotowość Do Pracy. Taki rodzaj dyżuru.
Master Plan był taki, że przychodzę na zajezdnię, siedzę sobie 6 godzin - czyli tyle, ile miał trwać dyżur- w tym czasie czytam podręcznik do Warmachine (taka gra strategiczno figurkowa), gadam z innymi motorowymi, wypijam colę, zjadam kanapkę i idę do domu.
Dodatkowo miałem kumplowi poopowiadać o moim hobby.

Niestety jak wiadomo, master plan zawsze zawodzi. Wie to każdy, kto czyta książki bardziej fantastyczne niż naukowe.
Takoż i mi nie udało się zrealizować zamierzeń.
Nie dość, że kumpel się nie pojawił (pewnie dostał awaryjnie jakiś wóz), to jeszcze dowiedziałem się, że o 18:45 mam przejąć tramwaj linii 6, bo cośtam cośtam.
Eh, skucha - myślę sobie. Nie przepadam za szóstką, bo mnie irytują dziwne przerwy, kiepskie światła przy pętli i wyśrubowane czasy przejazdu.
Do tego na pewno nie będzie to SWING.
Fajnie, gdyby był, ale na bank nie będzie.

No i wykrakałem.
Tuż przed wyjściem na podmiankę okazało się, że w Centrum doszło do potrącenia pieszego prze tramwaj linii 35.
Dokładnie rzecz ujmując, to pieszy wtarabanił się na tramwaj próbując przejść przez torowisko w nieoznaczonym miejscu.
Szkoda, że zawsze tak jest, iż barana trafisz, a za człowieka odpowiadasz.
Od razu przypomniało mi się stare, chińskie przekleństwo - Aby spełniły się wszystkie, twoje marzenia.
Wystarczyło pomarzyć o SWINGu i cyk! Jak znalazł.
Tylko człowieka szkoda.

Pieszy przeżył, ale tramwaj musiał zjechać na zajezdnię, a motorniczego czekały procedury powypadkowe.
I tu wkroczyłem ja.
Dostałem w posiadanie wóz i ruszyłem w miasto wykonać brakujące kółko.
Dawno nie jeździłem linią 35.
Ostatni raz trafił mi się kilka miesięcy temu, gdy jeszcze nie działał kraniec Wyścigi.
Jechałem więc ostrożnie i może nawet zbyt wolno. Ale dzięki temu uniknąłem kilku niesympatycznych sytuacji.
Powiem wam, że piątek jest wyjątkowo wredny jeżeli chodzi o ilość śniętych ludzi na drodze.
Przez dwie godziny miałem 4 zagrożenia na skrzyżowaniach spowodowane durnymi osobami za kierownicą i dwóch pieszych, którzy koniecznie chcieli stawać w szranki z tramwajem.
Wszystkie sytuacje skończyły się na błyskaniu światłami, używaniu dzwonka i hamowaniu szynowymi.
Doświadczenie rośnie, to i wypadków można uniknąć.
Najbardziej dobijają mnie kierowcy, którzy nawiązują kontakt wzrokowy i z pełną premedytacją próbują przejechać przed tramwajem.
Zatrzymanie ponad 30 ton jest dosyć trudne. Szczególnie gdy jest taka aura jak dziś, czyli mżawka cieknąca z nieba nieprzerwanie.
Raz zabrakło dosłownie pół metra bym uderzył w auto.
I co z tego, że w momencie zderzenia miałbym 10 km/h. Kierowcę i tak by wgniotło (albo pasażera w zależności od kierunku zajechania drogi).

Dlatego uważajcie na siebie i Bądźmy Razem Bezpieczni.
Nie stawajcie na torowisku, a przed wjechaniem na tory zerknijcie w OBIE strony.
Tramwaje są wszędzie i jeżdżą czasami parami.

Pierwsza brygada

Mógłbym napisać o głupkach, idiotach, kretynach, bęcwałach, cymbałach, baranach, krowach i osobnikach wszelkiego autoramentu z mózgami nieskalanymi wyobraźnią i pomyślunkiem nie sięgającym dalej niż maska samochodu.
Mógłbym też napisać o pani, do której wysiadłem na środku skrzyżowania i w prostych, żołnierskich słowach wyjaśniłem, że pół metra to odległość wystarczająca na zjechanie z torowiska.
Parę zdań mógłbym również skreślić na temat księżniczek z kubkami od Starbucksa (bo pewnie ich na iPada nie stać), które dystyngowanym krokiem przechadzają się w okolicach przystanku, a gdy tramwaj nadaje sygnał zamykania drzwi, to są szczerze zdziwione i rozczarowane życiem, że wredny motorowy nie poczekał.
Dziwne, co nie?
W sumie to nie wiem, skąd w narodzie przekonanie, że tramwaj czeka.
Przecież istnieje coś takiego jak rozkład jazdy, a dokładnie godziny odjazdów z przystanków.
I tego będziemy się trzymać. My, znaczy motorowi.
Co innego ludzie którym zależy, czy starowinki, które siłą rzeczy biegać nie mogą.
Można też pisać o zajeżdżaniu drogi, blokowaniu torów, a nawet wchodzeniu NA tramwaj.
Poważnie.
Jeden znajomy potrącił (na szczęście nic poważnego się nie stało) dziewczynę, która weszła wprost na tramwaj ignorując dzwonki ostrzegawcze.
Oczywiście co miała na głowie? Czapkę? Neeee. Były to słuchawki wygłuszające.
Jak się okazuje, to wcale nie jest taka znowu kuriozalna sytuacja : link do Google.
Co przypomniało mi o jeszcze jednym typie ludzi, o których mógłbym napisać.
Rozmówcy.
To to jest ubaw po pachy. Szczególnie, gdy taki biegnie.
Bo przerwanie rozmowy jest zbyt trudne. Trzeba koniecznie gadać i biec.
Wielu nie potrafi wykonać tej arcytrudnej czynności i przez to wyglądają dość śmiesznie.
Bywa, że koordynacja ruchowa siada i wtedy można zaobserwować ruchy jakie wykonywali zarażeni ludzie w filmie World War Z (tam zombie biegały z opuszczonymi rękami). Tylko patrzeć, kiedy wyrżną głową w bok tramwaju lub przewrócą się na schodkach.
Coś jak bieganie z rękami w kieszeniach, tylko śmieszniej.
Ale nie będę się nad tym rozwodził. Każdy biega, jak lubi.
Napiszę za to o kolejnej tajemnicy tramwajów.

Brygady.

Ostatnio na krańcu Młociny (to tam, gdzie ostatnia stacja Metra jest), podczas gdy czerpałem przyjemność z przerwy na linii 33, podeszła do mojej kabiny dziewczyna o perłowych włosach. Ładniutka.
Kanapkę właśnie konsumowałem, więc mnie nieco zaskoczyła.
Sytuacja była o tyle dla mnie dziwna, że dziewczę weszło do tramwaju jakieś pięć minut wcześniej, usadowiło się wygodnie i czekało spokojnie.
Z sąsiedniego toru właśnie odjechało drugie 33.
Wtedy dopiero piękna pasażerka zdecydowała się zasięgnąć informacji standardowej.
Więc zapytała:
- Za ile pan jedzie?
Aż się chce wtedy odpowiedzieć, że za 4,40 PLN, ale nie wypada. Więc postarałem się być miły i sympatyczny.
Odpowiedziałem, że za około 10 minut.
Panienka była bardzo zawiedziona.

I wiecie, w takiej sytuacji to nawet odczytanie rozkładu jazdy niewiele by pomogło, no bo skąd człowiek ma wiedzieć, który tramwaj odjedzie pierwszy.
Otóż tajemnicę można rozwikłać odczytując prostokątne tabliczki z numerami, umieszczone z boku pierwszego wagonu.
W nowoczesnych tramwajach typu SWING ten numer ukazuje się na wyświetlaczu, ale miejsce ulokowania jest podobne.
Numer ten określa brygadę, czyli kolejność, w której tabor znajduje się na szlaku.
Siłą rzeczy możemy z tego wykoncypować, który ze składów rusza pierwszy z pętli (zwanej niekiedy krańcem).


Ot taka fotka poglądowa.

I na zakończenie poproszę, byście nie rozmawiali w otwartych drzwiach tramwaju.
Od tego jest czas spędzony na przystanku, a także środki komunikacji werbalnej typu telefon lub dla bardziej zaawansowanych geeków - krótkofalówka.
A szczytem są obywatele, którzy potrafią zablokować drzwi by dokończyć konwersację.
Ostatnio kumpel musiał wysiąść i pofatygować się do rozgadanych delikwentów. Tramwaj oczywiście odjechał z przystanku opóźniony.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Żegnaj premio

Codzienność życia motorowego zaczyna mnie dopadać.
Czyli coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje i coraz mniej dziwi, a co za tym idzie mniej fascynujących opowieści mogę opisywać.

Czasami czarne myśli mnie nachodzą i planuję, jakiego by tu paszkwila stworzyć, ale jak wracam do domu, to siadam sobie cichutko w kąciku i czekam aż mi przejdzie.
Przeważnie przechodzi. Czasami złość trzyma dwa, trzy dni, ale ostatecznie czas leczy rany i w końcu dochodzę do siebie.

Tak było w przypadku linii 23, którą ostatnio jeździłem. Bardzo nie podobał mi się fakt zmiany przerw na krańcu Czynszowa. Dwie minuty to stanowczo za mało jak na godziny szczytu. Szczególnie, gdy ktoś z planujących osób z ZTM nie weźmie pod uwagę linii 10, która powoduje opóźnienie na linii 23 właśnie.
Snułem nawet plany by dokładnie rozpisać rozkład jazdy przystanek po przystanku, ale doszedłem do wniosku, że niewiele osób to zainteresuje, a ja jako motorowy i tak muszę tańczyć jak mi zagrają.
Na zajeżdżanie mnie przez linię 10 wynalazłem prosty sposób.
Gnałem jak szalony z pętli Nowe Bemowo by przy Zajezdni Wola być minutę przed czasem (czasami wystarczało 30 sekund). Wtedy wjeżdżałem PRZED nadciągającą linię 10 i na skrzyżowaniu Jana Pawła / Solidarności nie musiałem czekać przez dwie zmiany świateł.
Już tłumaczę.
Linia 10 skręca tam w prawo. Jednak żeby skręcić, to musi poczekać na odpowiedni sygnał świetlny pozwalający jej wykonać ten jakże skomplikowany manewr.
Ja stojąc jako drugi patrzę tylko jak światło zmienia się na zielone dla jadących prosto, potem nastaje upragniona strzałka w prawo dla 10, a potem zapala się czerwone dla mnie. I znowu stoję. Długo.
Dwie zmiany świateł w tamtym miejscu to gwarantowane -4, a jeżeli trafi się sporo pasażerów na przystanku Dworzec Wileński, to na pętlę Czynszowa docieram z opóźnieniem -6.
Łatwo sobie policzyć, że przy przerwie 2 minutowej, ruszam na starcie opóźniony na tyle mocno, żeby liczyło się to od utraty dodatkowego wynagrodzenia.

Jednak czarne myśli dotyczące tej linii okazały się być wyblakłe i szare w porównaniu do weekendowej linii 6.
Jak zerknąłem w grafik, to humor przestał istnieć w moim słowniku.
I depresja gotowa, bo wiedząc ile minut straciłem na tej nieszczęsnej 23 wiedziałem, że tym razem muru nie przebiję.
Motorowy, od którego brałem skład powiedział mądre słowa:
- Ty nawet nie próbuj odrabiać straconych minut. Nie da się.
A był dużo bardziej doświadczonym zawodowcem ode mnie.

No i nie dało się.

Przez ponad trzy kółka miałem permanentne opóźnienie oscylujące między 6 a 10 minut.
I pies trącał fakt, że nie miałem przerw. Twardki Słowianin jestem, a nie jakaś mnientka ninja. Wytrzymam.
W końcu prawdziwy killer nie ma pęcherza.
Ale problemem był brak czasu na uzupełnienie piasku w piasecznicy.
Jako, że trafił mi się SWING, to w połowie dnia (a właściwie nocy, bo ja teraz pracuję jak Batman) piach się skończył. A tu przerwy 2 minutowe.
Znaczy de facto przerw NIET, bo jakaś mądra głowa ustawiła sprytne światła przy wjeździe na kraniec KOŁO, które potrafią przytrzymać tramwaj przez 3 minuty (jeżeli nie załapię się na odpowiedni cykl świetlny).
Dodatkowo rozkład nie przewiduje ograniczenia prędkości na ulicy Radiowej (a tam lubią stać nasi chłopcy z Nadzoru Ruchu i cykać śliczne fotki), więc na pętlę z automatu wjeżdża się na minusie.
I nikogo nie interesuję, że czasowo teoretycznie jeżdżę w przewidzianych interwałach między przystankami. Jeżeli wyjeżdżam opóźniony, to cała trasa z automatu liczy się do utraty premii.

Do tego wczoraj popsuła się zwrotnica i trzeba było ręcznie wachlować kijem, co wcale nie zmniejszało czasu potrzebnego na wjazd.

Także były jazdy, nie powiem.
Cały czas musiałem sobie powtarzać, że w dupie mam premię - liczy się bezpieczeństwo.
W końcu prawie w to uwierzyłem.
Znaczy jeżeli chodzi o premię.

A propos jazd, to takie rzeczy widzi się w nocy, gdy mózg zaczyna płatać figle po 10cio godzinnej zmianie:


W prawym, górnym rogu ewidentnie uśmiecha się do mnie kot z Alicji w krainie czarów :)

A jak już zacząłem wklejać fotki, to wrzucę jeszcze efekt najechania tramwaju na tak zwaną kropkę.
Wiecie (bo już pisałem o tym), że sygnały o ułożeniu zwrotnicy pokazują specjalne strzałki na wyświetlaczu. Jednak bywa i tak, że zwrotnica ulegnie awarii, albo nie do końca dobrze się przełoży. Wtedy zamiast strzałki wyświetla się tajemnicza kropka.
Nie jest to dobry znak.
W takich przypadkach trzeba zgłaszać zaistniały fakt do Centrali Ruchu i oni dopiero mogą zdecydować, czy najeżdżać na taką felerną zwrotnicę, czy czekać na specjalistów torowców.

Jednak trafiają się zestawy COMBO. Czyli Centrala ruchu powie, by powoli najechać, torowcy przyjadą i zaczną naprawiać, a tramwaj...
Nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli.


No i wykoleił się był.

Wielki ambaras powstał. Skrzyżowanie zablokowane, masa sprzętu dookoła.
Na szczęście nad wszystkim czuwali spece z Nadzoru Ruchu Tramwajów Warszawskich.
Dzięki nim wszystko poszło całkiem sprawnie.
Ale co sobie postałem to moje.
Żeby było śmieszniej, to już zjeżdżałem do zajezdni. Już się cieszyłem, że będę w domu przed północą.
A tu ZONK.
Także pamiętajcie - nie umawiajcie się z motorowym, bo nigdy nie wiadomo, o której skończy zmianę :)
Najlepiej łapać nas na przystankach.


wtorek, 12 listopada 2013

Niepodjezdność

Piłsudski wysiadł z czerwonego tramwaju socjalizmu na przystanku
 "Niepodległość", jak sam oświadczył swoim towarzyszom.

Taki oto tekst wyszukałem w internetach, co by jakoś pasował do specjalnego dnia.

Oj działo się w Warszawie niebywale dużo, a ja całe zamieszanie przesiedziałem w tramwaju jeżdżąc objazdami.
Do tego popsuł się SWING i przez prawie godzinę nie mogliśmy dojść, o co mu tak naprawdę chodziło.
A próbowałem i ja i doświadczony motorowy i w końcu dwoje pracowników z Nadzoru Ruchu.
Na szczęście byli ode mnie  bardziej  rozgarnięci i w niecałe 20 minut poradzili sobie z problemem.
Kiedy dziękowałem panu z Nadzoru ściskając mu prawicę, to się jakoś dziwnie na mnie patrzył.
Pewnie się spodziewał, że będę za wszelką cenę chciał zjechać na zakład, że niby tramwaj się popsuł na amen i nie da się jeździć ni w ząb.
A tu się trafił taki dziwak jak ja, który się uparł, że będzie dalej śmigać po Warszawie pomimo sporego opóźnienia.

Niby całe dorosłe życie naprawiałem komputery i nie powinienem był mieć kłopotu z takim ustrojstwem jak SWING, ale gdy wyświetlają się komunikaty o awariach, które nie istnieją albo które nijak nie przystają do efektów zaobserwowanych na wozie, to ciężko się w tym wszystkim połapać.
Oczywiście jest to tylko kwestia doświadczenia i teraz już jestem mądry i mam przynajmniej +100 punktów do Wiedzy na temat Ducha Maszyny. I wiem, które bezpieczniki wywala, gdy wyświetla się błąd hamowania awaryjnego, błąd jazdy, błąd otwarcia drzwi, błąd komunikacji z komputerem, błąd otwarcia szafki oraz błąd ładowania baterii.

Po uruchomieniu zdechlaka dostałem polecenie by skrótem dostać się do konkretnego punktu na trasie, wycyrkulowałem sobie czas potrzebny na dojazd i w odpowiednim momencie włączyłem się do ruchu.

W trakcie przerw jakie miałem wczoraj na linii 17 przeczytałem sobie na Facebooku o ruchawkach, do których doszło w okolicach placu Zbawiciela.

Jedno co mi się nasuwa, to skojarzenie z obrazkiem, który widziałem onegdaj gdzieś tam w bliżej nieokreślonym miejscu.


Szkoda słów, bo one i tak nic nie dadzą, a jedynie mogą prowadzić do polemiki, która może wyprowadzić na manowce.
Wiecie, że tramwaje, które stały tam w zatrzymaniu były zagrożone przez tych pożal się Boże demonstrantów?
Kiedy zrobiło się naprawdę gorąco, motorowi przejęli inicjatywę w swoje ręce.
Nie nie. Nie było ataków za pomocą kijów wekslowych, nie było też rękoczynów i innych wybryków.
Chodzi po prostu o to, że wpierw zadbali o bezpieczeństwo pasażerów, wyprowadzając ich w bezpieczne miejsce, a dopiero potem zajęli się swoim dobytkiem i zabezpieczeniem tramwajów przed hałastrą.
Oczywiście dzielnie pomagał Nadzór Ruchu i Policja.
Na koniec motorowi zostali ewakuowani ze strefy ZERO (rozumu) radiowozami na sygnale.
Szał ciał!
Komu to u licha potrzebne było?
Cały świat patrzy, jak Polska świętuje Dzień Niepodległości. Tyle wygrać.
Do głowy przychodzą mi inne słowa Marszałka Piłsudskiego:

"Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy".


sobota, 9 listopada 2013

Kolizyjnie, ale z fasonem

To był dziwny tydzień.
Poniedziałek zaczął się od ciosu w plecy z zaskoczenia.
W sumie od kiedy pracuję w Tramwajach Warszawskich, to nazwy dni tygodnia nie mają dla mnie większego znaczenia, bo niedziele i tak wypadają mi albo w czwartek, albo inny dzień.
Jednak jakoś trzeba zacząć, więc niech będzie poniedziałek.

Dostałem wóz.
Skład jak skład. Niby działa, niby się toczy, trochę słabo hamuje, ale dam radę - w końcu dzisiaj tylko dwa kółka i do domu (znaczy na zajezdnię).
Ale dobrze to on jeździł po zajezdni, czyli tam, gdzie maksymalna prędkość osiągana to 15 km/h.
Jednak po wyjechaniu za bramę rozpoczął się prawdziwy pokaz mocy Ducha Maszyny.
Dodam, że ten Duch nie miał ochoty współpracować tym razem. Narowisty był znaczy się.
Jak mi nie szarpnie przy ruszaniu. Raz, drugi. Potem z hamowaniem nastąpiły jakieś problemy.
Żeby zatrzymać się na drugim przystanku, to musiałem rozpocząć hamowanie jakieś 100 metrów przed nim.
Potem drzwi się nie chciały otworzyć, bo hamulce szczękowe nie chwytały. Trzeba było "szynowe rzucać".
No i ponowne szarpanie przy ruszaniu, ale takie, że prawie z fotela spadłem :)
Ugh... Nie pojeździmy sobie.
Szczęście w nieszczęściu, że jeden z Patronów akurat wracał do domu i był moim pasażerem.
Szybko podjął działania zapobiegawcze, a ja w tym czasie przez SNRT informowałem Centralę Ruchu, że tramwaj odmówił posłuszeństwa i trzeba będzie zjechać nim na zajezdnię.
Wspólnie ogarnęliśmy problem i po przejechaniu całych dwóch przystanków musiałem wrócić do macierzy.

Wtorek i środa przycupnęły za krzakiem jak ten ukryty smok i przyczajony tygrys, by w czwartek uderzyć z podwójną siłą wodospadu.

No i zaliczyłem pierwszą kolizję.
Jeszcze żebym to ja się wbił w samochód, żeby moja wina była, żebym chociaż na czerwonym świetle przejeżdżał.
Ale nie.
Gość musiał wjechać w bok tramwaju. Przy prędkości 20 km/h (może było 25).
I w nos można sobie wsadzić te wszystkie, durne kampanie telewizyjne, w których wciskają ludziom do głów, że to prędkość jest odpowiedzialna za wypadki.
Guzik tam prawda.
To jedynie ludzka głupota i gapiostwo.
No bo jak można wjechać w tramwaj, który rusza z przystanku, daje sygnały dźwiękowe, świeci światełkami i ma zielone światło?
No jak?
Ano właśnie tak.
Wystarczy skręcać sobie w prawo i nie patrzeć na boki, no bo przecież skoro jest zielona strzałka, to można wbijać.
Tylko szkoda tramwaju, bo droga hamowania jest długa i przez to cały bok został zniszczony, blachy pozrywane i nawet obudowa baterii lekko uszkodzona.
Kierowcy nic się nie stało, ale co się nerwów nazjadałem to moje, bo martwiłem się o pasażerów, którzy przy tak ostrym hamowaniu mogli się poprzewracać.
Jednak wszyscy byli cali i po otwarciu drzwi szybciutko się ulotnili - nikt nie lubi być świadkiem.
Pan kierowca był bardzo miły.
Uścisnął prawicę, pomógł pozbierać blachy, przeprosił i przyznał się do winy jak tylko nasi chłopcy z Nadzoru Ruchu przybyli.
Wszystko poszło sprawnie, porozrzucane części zapakowaliśmy do tramwaju i 12 minut po incydencie już mogłem ruszyć dalej.
W sensie, że do najbliższej pętli i abarot na zajezdnię.
Tyle dobrego, że to był ostatni pół-kurs i do stacji macierzystej zjechałem praktycznie o czasie.

Piątek zaczął się od telefonu.
Dyspozytor bardzo miłym głosem zakomunikował mi, że ma do mnie prośbę.
W sumie to bardzo miły sposób wydawania poleceń. Podoba mi się.
Prośba dotyczyła objęcia służby na konkretnej linii w konkretnym przedziale czasowym.
I nie byłby w tym nic dziwnego, gdyby nie trafił mi się pierwszy SWING w życiu (znaczy tramwaj taki).
Niby szkolenie przechodziłem, niby czytałem instrukcję kilka razy, niby powinienem ogarniać temat.
Jednak co innego obrazki i książeczki, a co innego praktyka na mieście z pasażerami, w deszczu i z zaparowanymi szybami.
Przed wyjściem mocno się denerwowałem, a wydarzenia dnia poprzedniego wcale nie poprawiały mi humoru.
Ale jak mus, to mus.
Jako ten Mefistofeles, który musiał się skąpać w święconej wodzie po szyję.
I byłem bardzo pozytywnie zaskoczony - nie parzyło :)
Wielce wygodnie podróżuje się tym typem tramwaju.
Fotel dopasowany z podłokietnikami z obu stron, wszystko widać, kamerki pokazują dokładnie pasażerów na przystanku, inna kamera odkrywa tajemnice lewej strony wagonu, do tego dochodzą bardzo dobrze umieszczone lusterka z pełną regulacją i kilka innych ułatwień życia motorowego.
No czad wypas i full na maxa. Tak to ja mogę pracować.
Byle się maszyna nie psuła.
Jednakże po zrobieniu jednego kółka musiałem wóz przekazać zmiennikowi. Aż szkoda było wysiadać.

Pół godziny później przejąłem kolejny tramwaj, a pod koniec zmiany na jednym z przystanków do kabiny zapukał ponury, duży, łysy pan.
Okazało się, że oto przybył mój Patron. Ucieszyłem się jak ten głupi, aż się opiekun zdziwił.
No, ale ja tak mam. Wiem, dziwny jestem.
Z takim aniołem stróżem to ja niczego się nie boję "choćby niedźwiedź, to ustoję". Kawał chłopa z ogromnym doświadczeniem, czyli jeżeli wyczerpie wszelkie opcje techniczne, to samojeden potrafi zepchnąć tramwaj spod izolatora.
Droga powrotna upłynęła nam na wymianie opowieści tramwajowych i przekazywanych przez Patrona mądrościach życiowych. Przez niecałą godzinę poznałem kilka nowych tajemnic i chwytów motorowych (taka szkoła walki bez walki).
Szkoda, że tak rzadko można korzystać z tego typu wspomagania.
Przekazywanie wiedzy to podstawa sukcesu, a doświadczenia nigdy zbyt wiele.

Ot życie motorowego - szare, długie i .. całkiem znośne.
I wypłata przyszła na konto. Terminowo jak zwykle.
Teraz mogę zaśpiewać Jezu jak się cieszę, z tych króciutkich wskrzeszeń.


wtorek, 5 listopada 2013

Dziady, zasady i odjazdy

"Jeżeli przestrzegałabym wszystkich zasad, do niczego bym nie doszła."
Tak podobno powiedziała kiedyś Marilyn Monroe.

Dzień zaduszny zwany czasami Dziadami minął. Emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz.
Można pisać.

Piszę o emocjach, bo prowadząc tramwaj, widzi się dni świąteczne z zupełnie innej perspektywy.
Nie ma czasu na zadumę, na analizowania poczynań i wspominanie bliskich.
Są nerwy, są dodatkowe linie cmentarne, których nikt nie uwzględnia w rozkładach jazdy normalnych tramwajów, są straty czasowe, są poślizgi (bo jesień), są wzmożone ruchy pasażerskie, ogólna nerwowość, halucynacje z niedożywienia i śmierć (to takie nieśmieszne nawiązanie do serii czarnych dowcipów o Łotyszach).

Chłopaków z Nadzoru Ruchu też było na ulicach więcej niż normalnie.
I chwała im za to, o ile pracowali prewencyjnie.
Czasami sporą część uwagi poświęcałem na wyszukiwanie potencjalnych zagrożeń z ich strony, bo to wiecie, można przekroczyć prędkość na krzyżakach (czyli tam, gdzie się tory przecinają) i o nieszczęście w formie raportu nie trudno.
A przekroczyć jest łatwo, bo ograniczenie wynikające z przepisów wewnętrznych ustala prędkość w takich sytuacjach na 15 km/h.
Wystarczy jednak sekundę dłużej przytrzymać nogę na zadajniku jazdy (odpowiednik pedału gazu z samochodu) i już ma się 23 km/h, a to już oznacza skuchę.
To samo tyczy się na przykład wyjazdu z tunelu WZ w kierunku Centrum.
Jest tam sobie ograniczenie do 40 km/h - i słusznie.
Ale jadąc starszym typem tramwaju, w którym nie da się ustawić stałej prędkości, to żeby w ogóle poruszać się do przodu, trzeba ten cholerny zadajnik jazdy dusić prawie na maxa. Szczególnie jak jest trochę ślisko.
Raz nawet sprawdziłem co się stanie, jak osiągnę prędkość 40 i odpuszczę trzymanie zadajnika.
Otóż prawie zatrzymałem się pod izolatorem, który ktoś tam bardzo mądrze umieścił.
Więc są dwie opcje:
1. Dusisz pedał i masz spore szanse na przekroczenie dozwolonej prędkości.
2. "Cykasz jazdę" (znaczy się naciskasz - odpuszczasz, naciskasz - odpuszczasz) i liczysz na to, że tramwaj nie zareaguje awarią wywalając bezpieczniki.
I tak źle i tak niedobrze.
Nawet nie będę pisał o wjeżdżaniu na skrzyżowanie "w ostatnim momencie", bo to już jest temat oklepany i wszyscy mają go w nosie.
Jak Nadzór przyuważy delikwenta opuszczającego rozstajne drogi na czerwonym świetle, to tylko od dobrej woli Instruktora zależy, czy napisze raport, czy odpuści.
A oni też mają swoje grafiki, tabelki i odgórne wymagania. Każdemu zależy na premii.

W sumie to tak właśnie wygląda realizowanie rozkładów jazdy.
Jest bardzo mało linii, które mają sensownie rozpisany układ czasowy przybywania na przystanki (a dokładnie, to odjeżdżania z tychże).
Większość wygląda tak, że albo nagina się przepisy i odjeżdża w czasie, albo można jeździć zgodnie z przepisami. Wtedy jednak opóźnienia sięgają 20 minut na jednym pół-kursie. Można w takich cyrkumstancjach zapomnieć również o przerwach na krańcach (zwanych potocznie pętlami).
No i weź bądź tu człowieku mądry.
Do tego dochodzą sprawy związane z samopoczuciem motorowego, bo każde opóźnienie trzeba w karcie wozu odpisać.
Bardzo słabo wyglądają minusy zapisywane własną ręką. Szczególnie gdy odbierasz wóz od kogoś, kto tych minusów nie ma.
Dodać trzeba również aspekt wnerwionego motorowego, który jedzie za tobą.
Co z tego, że przestrzegasz przepisów. Jesteś opóźniony, a co za tym idzie opóźniasz inne składy.
A potem się ludzie na zajezdni z Ciebie śmieją, że nie dajesz rady.

Nie wiem, co jest lepsze. Dostać w pysk od wkurzonego motorowego, czy zaliczyć brak premii.

Ja na szczęście miałem całkiem dobrą linię na te ciężkie czasy.
Duch Maszyny czuwał nade mną i Dyspozytor przydzielił mi linię 23.
Jedynym mankamentem był jeden, newralgiczny punkt.
Jeżeli na przystanek Zajezdnia Wola nie przyjechałem z lekkim wyprzedzeniem czasowym, to drogę zajeżdżał mi tramwaj linii 10, co skutkowała opóźnieniem mnie na skrzyżowaniu Jana Pawła / Solidarności o dobre 4 minuty (bo ta biedna 10-tka ślęczała tam czekając na swój cykl świetlny do skrętu w lewo).
Trochę to technicznie brzmi i nieciekawie, ale uwierzcie mi - takie sytuacje zabijają przyjemność z prowadzenia wozu.
A potem słyszę od pasażerów, że przecież co mi zależy, mogłem poczekać te 20 sekund dłużej.
Otóż nie mogłem, bo potem właśnie takie rzeczy się dzieją.

O właśnie - się mi przypomniało.
Na krańcu Annopol. Stałem sobie jako drugi skład, czekając na swój czas odjazdu.
Swing przede mną się doczekał, zamknął drzwi i odjechał.
No to podciągnąłem do początku przystanku.
Patrzę, a tu dziadzio stoi i do mnie macha, a nawet rozpoczyna proces pukania w kabinę.
No to otwieram drzwiczki i się grzecznie pytam, czego sobie szanowny pan winszuje.
Na to on łamiącym się głosem mówi, że Swing mu drzwi przed nosem zamknął, że nie poczekał, odjechał cham, swołocz i żłób. I że jak on mógł, bo to przecież 3 sekundy więcej by go kosztowało i co to dla niego.
Że on emeryt jest i że mu teraz przykro i że on też na tramwajach pracował.
No to klaruję dziadkowi, że widocznie Swing osiągnął krytyczny czas odjazdu i zwyczajnie musiał się trzymać rozkładu i że serdecznie zapraszam do siebie, bo ruszam za niecałe 5 minut. Ciepło jest w środku i wygodnie.
A dziadek na to:
- A nie, nie trzeba.
I poszedł.
A ja zostałem jak ten śnięty karp w supermarkecie, tępo patrząc na plecy oddalającego się dziadka.

czwartek, 31 października 2013

Poswingujemy razem?

Długom czekał - jako rzekł onegdaj pewien rycerz w filmie Indiana Jones i ostatnia krucjata.
Ale zacznę od początku.
Nie nie, dinozaury sobie daruję, chociaż kilka pamiętam.

Jeszcze na kursie, instruktorzy opowiadali nam o tramwajach typu SWING.
Że piękne, że szybkie, że dobre, wygodne, cudowne i cholernie drogie.
Szczególnie gdy biorą udział w kraksie i trzeba części wymieniać.
Gdy motorowy zawini, to dla takiego delikwenta tego typu wydarzenie jest prawdziwą katastrofą. Szczególnie finansową, bo firma może pociągnąć go do odpowiedzialności materialnej bijącej mocno po skromnej kieszeni.
Dlatego cały czas wkładano nam do głowy, że długo będziemy musieli się wykazywać nienaganną jazdą i zaskarbiać sobie przychylność osób decyzyjnych, by w nagrodę odbyć dodatkowe szkolenie upoważniające nas do prowadzenia tych jakże ładnych i drogich tramwajów.
Jedni mówili o dwóch - trzech miesiącach. Inni obstawiali pół roku jazd bez żadnych zastrzeżeń.
W każdym razie zapowiadało się, że nie powąchamy SWINGów przynajmniej do gwiazdki.

Rzeczywistość jednak mocno nas zaskoczyła.
Może czasy się zmieniły, może osoby decyzyjne podjęły inne decyzje. Czort wie.
Faktem jest, że w drugim miesiącu pracy pierwsi z nas zostali powołani w poczet operatorów SWINGów.
Oczywiście nie było to ot takie tam sratatata.
Trzeba było odbyć dwuetapowe szkolenie, a potem zdać egzamin tak pisemny jak i praktyczny.
Większość miała te zadania rozbite na etapy.
Jednego dnia teoria, po tygodniu praktyczne zajęcia na wagonie połączone z próbną jazdą, a po jakimś czasie dopiero egzamin.
Czasami termin pozostawiony na przygotowanie się osiągał niejednokrotnie miesiąc.
A uczyć się jest czego, bo instrukcja obsługi gruba, a pytania  na teście skomplikowane.
Dodam, że nie wszystkim udaje się zdać za pierwszym razem.
W końcu to zupełnie inny sprzęt niż stare modele 105, czy wersje 13N, o których nie wspomnę nawet.
Tutaj mamy jeden, wielki komputer (w sumie to kilka komputerów) i jak ktoś się boi wyświetlaczy dotykowych, to łatwo mu na pewno nie będzie.

Przechodząc po lekkim wprowadzeniu do mojej sytuacji powiem jedno, a będą to dwa słowa.
Rety, gwałtu co się dzieje.
Baran beczy, kogut pieje.

W poniedziałek zerknąłem na swój grafik i doczytałem się w małych literkach, że zamiast jeździć tramwajem będę brał udział w szkoleniu teoretycznym na SWINGa.
Nie powiem - ucieszyłem się, bo byłem jednym z ostatnich z naszej grupy, który takiego szkolenie nie miał.
Na początku to trochę mi morale siadło, kiedy inni, jeden po drugim dostawali uprawnienia, a ja niezmiennie jeździłem starymi tramwajami.
Nie rozumiałem, czy to kwestia tego, że coś źle robię, czy może ktoś o mnie zapomniał.
Fajnie nie było.
No, ale nie ma co biadolić - trzeba poczekać.
No to się doczekałem.
Na szkoleniu oczywiście masa wiadomości i wszystkie praktycznie nowe.
Na szczęście mieliśmy wspaniałego wykładowcę. Facet nie dość, że się zna na rzeczy, to jeszcze potrafi przekazywać informacje. Prawdziwy fachowiec.
Wiedza wchodziła do głowy jak rozgrzany nóż w masło. Może porównanie nie jest najlepsze, ale oddaje szybkość przekazywania danych.
Okazało się, że po zajęciach teoretycznych grupa może iść do domu (albo gdzieś tam indziej do pracy czy coś).
Ale nie ja, albowiem bo ponieważ zostałem wytypowany do kolejnego etapu szkolenia, czyli zajęć praktycznych.
Fajnie, bo na gorąco mogłem porównać zapiski z rzeczywistym wyglądem tramwaju.
Co ja się tam nabiegałem w te i na zad (tramwaj ma ponad 30 metrów), co naotwierałem szafek, nasprawdzałem bezpieczników i innych zakamarków, to moje. I nikt mi nie zabierze.
Cztery godziny minęły jak z bicza by ktoś strzelił.
Potem była próbna jazda by wyczuć maszynę i dostroić się do interfejsu.
Uczciwie powiem, że jeździ się czadowo.
Hamuje się trochę gorzej, ale za to przyśpieszenie wgniata w całkiem wygodny fotel.
Podejrzewam, że nieco będzie mi doskwierał brak miejsca w kabinie. W sensie, że nie da się nóg wyprostować nijak, a ja do najmniejszych nie należę.
Będę musiał na każdym krańcu jakieś ćwiczenia uskuteczniać, bo inaczej przykurczu ani chybi dostanę w kolanach.
Ciekawe kiedy motorowi będą mieli specjalne złącza w ciele, by podłączając się do maszyny poczuć na żywo jej Ducha :)

Po zakończonym szkoleniu praktycznym pożegnałem się z instruktorem, ale w trakcie ściskania prawicy usłyszałem, że właściwie to mógłbym wpaść jutro i zdać egzamin.
W sumie, czemu nie - pomyślałem.
Okazało się jednak, że mój grafik przewiduje, iż będę jeździł tramwajem.
No nic, zdam w innym terminie. Co się odwlecze to nie uciecze.
Nie uciekło.
Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do mnie Dyspozytor Planujący i oznajmił, że jestem zapisany na jutrzejszy egzamin.
No to mu klaruję, że mam wóz zaplanowany.
Powiedział tylko, żebym się nie martwił, bo on tu jest od planowania.
I jak zwykle prawdę mówił.
W trakcie dnia zostałem zmieniony na mieście przez kumpla i o godzinie 10:00 stawiłem się na zajezdni w celu zdobycia uprawnień.
Wpierw dostałem zestaw pytań teoretycznych, na które szybciutko odpowiedziałem, a potem wylosowałem kartkę z zadaniami praktycznymi.
Uczciwie powiem, że gdybym poprzedniego dnia nie przeczytał kilka razy skryptów rozdanych na szkoleniu, a potem nie utrwalił ich sobie w drodze do pracy to byłby cienko (jako ta dupa u węża).
Na szczęście pamięć jeszcze mi dopisuje i udało się.
Zaliczyłem! Zdałem!
I teraz jestem oficjalnym Swingerem (i bez skojarzeń mi tu proszę).
Jednak na pewno będę musiał poprosić Patronów o pomoc w opanowaniu wszystkich meandrów nowego tramwaju. Tego jest tam naprawdę sporo do ogarnięcia.

poniedziałek, 28 października 2013

Wypychacz tramwajów

Miało być o Wypychaczu, to i będzie, albowiem słownym jestem osobnikiem do szpiku kości.
Opowieść zasłyszana od kumpla Tomasza, z którym przechodziłem wyciskający pot, łzy i nieco krwi proces szkolenia na motorowego.

Tomek jeździł linią 17 w niefartowny dzień, kiedy to doszło do kolizji dwóch tramwajów. Zablokowany został newralgiczny punkt w Warszawie, czego rezultatem było wstrzymanie ruchu szynowego na ponad 2 godziny.
Gdzieś to musiało się rozładować. Trafiło na Dworzec Centralny, a dokładnie na przystanek przy dworcu.
Tam zawsze rozgrywają się dantejskie sceny, a utykanie na dwóch czy trzech zmianach świateł to norma.
Tym razem wystąpił efekt dodatkowy. Bonus taki.

Narrację poprowadzę z pierwszej osoby, bo tak mi nieco łatwiej składać zdania.

Dzień pracy chylił się ku zachodowi. Po zmianie tablic na zjazdowe kierowałem się już w stronę zajezdni macierzystej R4.
Jednak po dojechaniu na przystanek Dworzec Centralny mym oczom ukazały się nieprzebrane tłumy oczekujące na spóźnione w wyniku kolizji na Kercelaku tramwaje.
Na nieszczęście byłem tym pierwszym, który dotarł do rozentuzjazmowanego tłumu.
No i się zaczęło.
Myślałem, że tramwaj nie jest z gumy i się nie rozciąga - myliłem się. Wszystko wskazywało na to, że ilość osób wchodzących nijak nie odpowiada ilości wolnego miejsca w wagonie.
Ludzie wchodzili i wchodzili i wchodzili i dopychali się i wciskali, a potem jeszcze weszło kilka osób, a potem jeszcze jeden delikwent.
Złapał za drzwi i naparłbył całym ciałem. Zmieścił się, a przynajmniej wszystko na to wskazywało.
Normalnie magik jakiś albo iluzjonista co najmniej.
Nacisnąłem przycisk zamknięcia.
Odezwało się standardowe NIUT NIUT NIUT i drzwi się zawarły.
A potem nagle te, za którymi skrywał się niedoszły czarodziej, wyszły poza obrys wagonu i wypadły ze wszystkich prowadnic.
W tym momencie przypomniałem sobie Pierwszą Tajemnicę Tramwajów - z otwartymi drzwiami skład nie pojedzie.
Dodałem w myślach tylko jeszcze jedno zdanie - Przez jednego prostaka ponad 200 osób nie pojedzie dalej.
Używając SNRT (taki system komunikacji) powiadomiłem Centralę Ruchu o zaistniałej sytuacji i rozpocząłem proces wypraszania pasażerów połączony z próbami tłumaczenia, że ich podróż właśnie się skończyła.
Niektórzy próbowali trzymać drzwi twierdząc, że oni dadzą radę, że przytrzymają.
Nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że to nie jest dyliżans, który jeździ co dwa tygodnie (o ile się nie opóźni z powodu napadu indian).
Ja rozumiem, że przyzwyczajenia z PKSu, na który niejednokrotnie trzeba czekać ponad godzinę mogą być mocno zakorzenione w sposobie myślenia, ale do licha jesteśmy w mieście, a tramwaje jeżdżą niejednokrotnie co 3 minuty.
Taka konkluzja - Skoro ludzie nie myślą, to nie jadą.
No, ale wracając do meritum.
Wyprosiłem pasażerów z pierwszego wagonu i poszedłem do drugiego, w celu kontynuowania informowania o awarii tramwaju. Opornie szło, ale się udało.
Zamknąłem ręcznie popsute drzwi i odłączyłem specjalny bezpiecznik, który umożliwiał jazdę nawet z otwartymi drzwiami.
Wracając do kabiny zauważyłem, że pierwszy wagon znowu napchany jest jak przysłowiowa puszka sardynkami.
Nie wiem, kiedy oni zdążyli tam wejść w takiej ilości.
No to abarot - znowu tłumaczenie i znowu wypraszanie.
Ogarnął mnie pusty śmiech, a ręce lekko opadły.
W końcu horror się zakończył i już bez zbędnych rewelacji zjechałem awaryjnie do zajezdni.
Będzie co wspominać przy wspólnym piwie czy innej herbacie.

Koniec

A ja jutro mam teoretyczne szkolenie na SWINGa.
Kolejna przygoda mnie czeka.

niedziela, 27 października 2013

Luźne przemyślenia

Ostatnio spotkałem na pętli kumpla z kursu. Znaczy zanim go spotkałem, to go zobaczyłem.
Wysiadłem zatem z wozu i z uśmiechem na ustach ruszyłem w stronę jego tramwaju.
Wiem, ciężko sobie wyobrazić stukilogramowego, brodatego osobnika, który szczerząc zęby w radosnym grymasie idzie wesoło w waszym kierunku.
On widać też się lekko skonsternował, bo nerwowo pociągając z elektronicznego papierosa zapytał:
- A ty co taki wesoły?
No i co ja miałem odpowiedzieć.
Słońce pięknie świeci, żona zatroszczyła się o wyśmienitą spyżę dla mnie na drogę, widziałem na Żeraniu Wschodnim bażanta w trawie, Antyradio wyjątkowo rockowo przygrywało, w słuchawce akurat leciało Fight for your right.
A ja odpowiedziałem jakoś tak z automatu:
- A bo pracuję w Tramwajach Warszawskich
Dziwnie się na mnie popatrzył :)

-----

Brałem tramwaj z zajezdni. Wiadomo, trzeba zrobić OC (takie sprawdzenie wozu przed wyjazdem), hamulce, światła i takie tam. Do tego dochodzi oczywiście oznakowanie, czyli tablice z numerami linii.
A tu się okazuje, że zamiast tablic do 41 mam komplet do 17 i 33.
Lekki hardcore, bo tu czas się kończy, a trzeba odpowiednio tramwaj "ubrać".
No to biegam jak kot z pęcherzem, zahaczam o budkę z pracownikami technicznymi i razem kontynuujemy poszukiwania.
Na szczęście znalazł się jeden bardziej ogarnięty i doszedł w czym był szkopuł.
Otóż nastąpiła lekka pomyłka i na karcie wozu wydrukowały się nie te cyferki, co potrzeba.
Mój tramwaj stał obok.
Teraz tylko trzeba było powiadomić dyspozytora i wpisać inne numery w kartę.
Uff, tym razem się udało :)

-----

Wiecie, że są tacy specjaliści wysoce umuzykalnieni, którzy uruchamiają swój sprzęt grający w tramwaju i raczą nas głośną muzyką, której przeważnie z powodu dziadowego głośniczka w telefonie słuchać się raczej nie da.
Niestety jest ona uciążliwa i niewspółmiernie głośna w stosunku do swej jakości.
Taki właśnie DJ mi się ostatnio trafił na wagonie.
Zapodał bita i rozpoczął kiwanie głową.
No to się wychyliłem z kabiny i mu mówię, żeby głośniej dał, bo u mnie słabo słychać przez zamknięte drzwi.
I wiecie co?
Wyłączył. Dziwny jakiś.

-----

Na kumpla przyszedł raport, że niby na czerwonym świetle przejechał.
Znam go niezbyt długo, ale prędzej bym się spodziewał, że jest seryjnym mordercą jak Dexter (w sumie jest nawet nieco podobny do tego aktora) lub naśladowcą Hannibala Lectera. Ale żeby na czerwonym? On?
Być nie może.
Mam nadzieję, że ktoś się zwyczajnie pomylił, bo jeżeli nie, to baj baj (czyt. bye bye) premio.

-----

Czasami trafiają się tak zwani obserwatorzy. Ci bardziej zaawansowani potrafią nawet czaić się z aparatem fotograficznym.
Chodzi o pasażerów stojących tuż przy kabinie i czujnie obserwujących poczynania motorowego.
Hardcorowcy są wyposażeni w kamery HD.
Mi na szczęście przytrafiła się wersja light (lekka taka znaczy się).
Kobitka stoi i się gapi, do tego stopnia uporczywie, że normalnie ciarki na plecach czułem i włosy mi dęba stawały.
Odwróciłem się i miło uśmiechnąłem do pani.
Nastąpił foch typu HMPF z lekkim zapowietrzeniem. Następnie pani się odwróciła obrażona.
Poczułem się dziwnie.
Mam nadzieję, że nie złoży skargi.

-----

Pewnego dnia dostałem linię 28. Wyjazd z zajezdni, co łączy się z tym, że początkową fazę rozgrywam nie do końca po standardowej trasie.
Co za tym idzie ilość ludzi pytających się, czy jadę prosto, czy skręcam, a gdzie jadę dokładnie wzrosła niepomiernie.
Może gdyby czytali mojego bloga, to by wiedzieli, na co zwracać uwagę (chodzi o kierunkowskaz, czy oznakowanie zwrotnicy).
I tak sobie pomyślałem w kwestii luźnych przemyśleń, że może warto nieco rozreklamować te moje wypociny.
No i wpadłem na "pomysła", żeby Was poprosić o delikatną pomoc.
Wykoncypowałem sobie taki znaczek, który można zeskanować za pomocą wysokich technologii ukrytych w telefonach smartfonowych, a który prowadzi wprost na tę właśnie stronę.
Reklamowanie polegałoby na tym, by wydrukować taki znak i zawiesić na okolicznej tablicy ogłoszeń albo przykleić czy w inny sposób przymocować w miejscu łatwo dostępnym i widocznym.
Co myślicie? Dałoby się zrobić coś takiego?

A oto znaczek.

Ostatecznie można dopisać nad nim Tramwaj Przeznaczenia, a pod nim podać adres http://www.poszynach.blogspot.com

To tyle na dzisiaj. A miało być o wypychaczu drzwi.

sobota, 26 października 2013

Bilety i kanarki

Żona kumpla powiedziała, że się opuszczam i nic nie piszę.
Prawda jest taka, że życie motorowego jest dość monotonne, jeżeli unikanie potencjalnych wypadków śmiertelnych w ilości kilku sztuk dziennie można nazwać monotonią.
Czasami ktoś coś opowie, czasami usłyszę przypadkiem i wtedy mogę skreślić parę ciekawych akapitów. Bo ileż można pisać o technicznych sprawach związanych z tramwajami?

Dzisiaj przytoczę przypowieść o tak zwanych przyjezdnych studentach (zwanych potocznie słoikami).
Stary motorowy mi to opowiadał nie dalej jak wczoraj, komentując, że normalny to on na emeryturę z tej firmy nie wyjdzie.
Otóż kierował sobie spokojnie Swingiem, a tu nagle za jego plecami rozlega się łomot. W szybkę kabiny drobnymi piąstkami uderza z zapamiętaniem młoda osóbka w postaci mniej więcej osiemnastoletniej dziewczyny (z drugiej strony, skoro przyjmujemy, że to była studentka, to ani chybi musiała być nieco starsza).
No i ta "studentka" w te słowa się odzywa.
- Hańba ci Morris - czy coś w tym stylu - Bo ja tu bilet w tramwaju kupiłam (w sensie, że w automacie) i on mi tu teraz nie działa i co to za skandal jest. Bilet popsuty, zwrot pieniędzy mi się należy. Ja tu proces wytoczę, do gazet pójdę i do przeora klasztoru jak będzie potrzeba.
Na takie dictum trzeba znaleźć odpowiednie słowo, no to się rzeczony motorowy z kabiny wychylił i klaruje dziewoi, że trzeba pewnikiem spróbować w innym kasowniku bilet skasować weryfikując tym samym, czy aby przypadkiem ten jeden nie jest uszkodzony.
Się laska zasiniała i krzyczy dalej, udowadniając, że zadowolona z rozwoju sytuacji wcale nie jest.
Między jednym przekleństwem a drugim, faktycznie próbuje wcisnąć bilet do kasownika, ale ten złośliwie wydaje tylko zgrzytliwe dźwięki i wyrzuca bilet bez opcji kasowania.

Na szczęście znalazła się kolejna, młoda osóbka w postaci blond piękności, która zwróciła uwagę na jeden, drobny szczegół.
- Ale prze pani. Pani ten bilet wsadza odwrotnie. Pani przekręci kartonik.
I wiecie co? Zadziałało.
Proste rozwiązania są najlepsze.

Ta sytuacja przypomniała mi pewien dowcip niejako związany z naszym zawodem.
Biegnie facet do tramwaju krzycząc, że on do pracy, że nie zdąży, że niech poczeka tramwaj na niego.
No to ludzie w wagonie też krzyczą, żeby motorowy drzwi nie zamykał, bo człowiek się śpieszy.
Motorowemu światło uciekło, zadowolony nie był, ale cóż robić - taka służba dla społeczeństwa - poczekał.
Zdyszany facet wpadł do wagonu, złapał oddech, podziękował i odezwał się w te słowa:
- Bilety do kontroli proszę.

Z biletami to zawsze jest masa radości.
Nam sprzedaż tychże karteluszek niewymownie przeszkadza w wykonywaniu zawodu, bo teoretycznie powinniśmy bilety sprzedawać tylko na przystankach, ale to utopia jest. Rzecz do wykonania praktycznie niemożliwa.
No bo wyobraźcie sobie, że motorowy wstrzymuje ruch na 2 minuty i obsługuje dwie osoby, które właśnie chcą zakupić bilet dając oczywiście nieodliczone kwoty.
Trzeba wydać reszty, trzeba policzyć, trzeba w końcu wydać te cholerne bilety i oczywiście odliczyć grosze do wydania.  No bo jak ruszysz z miejsca, a dany delikwent biletu nie nabędzie, to go jakiś złośliwy kanarek gotów z gotówki oskubać
Prawda jest taka, że sprzedajemy te bilety w biegu, co znacząco obniża koncentrację i powoduje niejednokrotnie sytuacje co najmniej niebezpieczne. No bo nie da się przecież jednocześnie patrzeć na wydawaną resztę i na otaczającą tramwaj rzeczywistość.

Także apeluję z tego miejsca - proszę mi tu nie wręczać pięciozłotówek, ani tym bardziej banknotów.
Szczytem bezmyślności jest pytanie - Czy ma pan wydać ze stówki?
Ostatecznie mogę robić tak, jak to uczynił jeden, wesoły motorowy.
Pani dała banknot pięćdziesięciozłotowy (słownie 50 pln) i zażyczyła sobie biletu za 4,40.
Bilet otrzymała, motorowy banknot zwinął i zamknął klapkę.
No bo przecież w regulaminie przewozu pasażerów jasno stoi, że kwota na bilet ma być odliczona.
Widać napiwek się należał, albo coś :)
Faktem jest, że trafiają się pasażerowie, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli rezygnują z reszty.
Chwała im za to i sława, bo niepomiernie ułatwiają nam tym życie.

A następnym razem będzie o wypychaczu drzwi.

poniedziałek, 21 października 2013

Pijak

Ostatnio praca na pierwszą zmianę dała mi ostro się we znaki.
Wstawanie o 2:50 w nocy, by bez zbędnych nerwów dojechać na zajezdnię w okolice godziny 4:00 nijak nie chciało zgrać się z zegarem wewnętrznym mojego organizmu.
Pomijam fakt, że jeżdżenie w formie pół-śniętej ryby wcale do przyjemności nie należy.
Raz byłem tak śpiący w pracy, że gdy zatrzymałem się na czerwonym świetle to chciałem otworzyć drzwi dla pasażerów jakbyśmy byli na przystanku.
W porę się jednak opamiętałem.
Bo to wiecie, taki odruch się wykształca - gdy tramwaj się zatrzymuje, to trzeba ludzi wypuścić :)

Trzeba było zatem coś z tym fantem uczynić.
No i z kumplem wpadliśmy na szatański plan.
Zamienimy się! On będzie jeździł tylko rano, a ja tylko na drugą zmianę.
Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy.
Podanie napisane, zaniesione do kierownictwa i teoretycznie pozytywnie przyjęte.
Pozostało jedynie czekać na rozpatrzenie.
System maglował te nasze wypociny przez miesiąc, ale wszystko wskazuje na to, że od listopada będę się wysypiał, a kumpel będzie wcześniej wracał do domu.
Ze mnie zawsze był taki nocny Jarek, więc obaj będziemy zadowoleni mam nadzieję.

Z innej beczki to chciałem napisać o oczekiwaniu na potencjalnego pasażera, czyli na osobę dobiegającą.

Raz już miałem odjeżdżać z przystanku, ale jak zwykle tuż przed ruszeniem zerknąłem w boczne lusterko.
A tu moim oczom ukazuje się widok godny epickiej mini sagi.
Wyobraźcie sobie kobietę w towarzystwie dwóch brzdąców w wieku około oseskowym, z czego jeden był jeszcze totalnym mlekosysem - czyli 2 i 4 lata.
Otóż wspomniana wyżej kobieta chwyta jedno z dzieci pod pachę (to mniejsze), a drugie ujmuje za rękę i puszcza się pędem niczym wiatr w kierunku tramwaju.
I normalnie musiałbym być skończonym bastardem (nie, nie chodzi o duży miecz) czy innym draniem, by nie poczekać na matkę, której tak bardzo zależy na szybkim dowiezieniu swoich pociech w miejsce jej tylko wiadome.
Powiem uczciwie, że większy z dzieciaków całkiem dobrze radził sobie z dotrzymywaniem jej kroku w biegu.
A drugi przypadek tyczy się przedstawiciela tak zwanej kultury masowej, czyli hipstera (bo to wiecie, oni wszyscy chcą być tacy niepowtarzalni, że każdy z nich wygląda tak samo źle).
Też byłem tuż przed ruszeniem z przystanku, ale patrzę - biegnie taki śmieszny cudak w spodniach, które mają specjalne miejsce na zapasową pieluchę.
Wiecie, chodzi o odzienie, które ma krok na poziomie kolan.
Żeby to sobie wyobrazić, to musicie wstać z siedziska, złączyć kolana i nie odrywając ich od siebie spróbować pobiec kilka metrów.
Napisanie, że spokojnie mógłby konkurować z kulawą kaczką nie opisze tej sytuacji należycie.
On biegł długo, a ja się śmiałem.
Wyjście z podziwu dla jego zdolności lekkoatletycznych zajęło mi na tyle dużo czasu, że chłopak - bo to chyba był chłopak - zdążył :)

No i na koniec krótka przypowieść o pijaku.
W sumie to bardziej był Pan Żul, bo i utytłany był i wzrok miał dziki i suknię plugawą. Do tego w kapturze zarzuconym na czerep nie wyglądał zbyt atrakcyjnie.
No i pachniał kupą zgniłych liści oraz tym, co w tych liściach mogło się znajdować.
Uczciwie napiszę, że gdyby na którymś z przystanków nie zaczął mi się turlać (dosłownie) po wagonie, to dałbym mu trochę pospać.
Inaczej by się sprawy miały, gdyby któryś z pasażerów zaproponował mi usunięcie wrażego delikwenta, wtedy musiałbym reagować od razu.
Ale tak, to na przystanku krańcowym poprosiłem go grzecznie o opuszczenie leżaka jakim stał się dla niego tramwaj.
No i wywiązał się dialog mniej więcej taki:
- Koniec trasy - poinformowałem delikwenta - czas wysiadać.
- Dobra dobra - odpowiedział Pan Żul ciaśniej otulając się swoim czarnym dresem.
- Żadne tam dobra dobra, tylko trzeba wysiadać - byłem nieustępliwy.
- Tak tak, akurat.
No i weź tu z takim gadaj. Musiałem zmienić taktykę na bardziej socjotechniczną.
- Liczę do trzech i jak pan nie wstanie to wołam Nadzór Ruchu.
- Dobra dobra - powtórzył Pan Żul nie ruszając się z miejsca.
- Ostatnia szansa, uwaga liczę i idę po NADZÓR - tembr głosu zmieniłem na bardziej gardłowy.
Pan się zaczął nerwowo kręcić. Widać Nadzór nie tylko na motorowych tak działa :)
Policzyłem do trzech i odszedłem kilka kroków głośno tupiąc. Dodałem przy tym zdecydowanym tonem
- Idę po Nadzór!
I wiecie co? Pan Żul zwlekł się był z siedziska i płynnym ruchem opuścił pojazd.
Nawet go nie dotknąłem :)

sobota, 19 października 2013

Skrzydła

Jak wiecie zapewne, z motorowym umówić się jest rzeczą trudną, a czasami nawet niemożliwą.
Powodem tego są różne godziny pracy, które niejednokrotnie wypadają w trakcie czasu wolnego ludu pracującego stolicy.
Tedy jedynym wyjściem jakie pozostaje to złapać go na trasie (w sensie, że motorowego, a nie rzeczony lud).

Takoż i dzisiaj tramwaj, który prowadziłem robił za mini centrum hobbystyczne umożliwiające wymianę doświadczeń i części składowych do modeli, którymi się bawię. Rozchodziło się o tytułowe skrzydła do takiego oto modelu:

Fajny, co nie :)

Co prawda kumpel, z którym miałem się spotkać pomylił brygady i nie dane nam było pogadać na pętli, ale na szczęście linie tramwajowe są zakręcone i dzięki temu złapał mnie już po tym jak ruszyłem z krańca Nowe Bemowo.
Można powiedzieć, że obaj byliśmy zakręceni.
Pogadać co prawda się nie dało, bo jest firmowy zakaz wożenia pasażerów w kabinie motorowego, ale do wymiany doszło.
Misja wykonana.

Dodatkowym smakiem do całego, dzisiejszego dnia była koszmarnie zła aura dla tramwajów.
Szyny były tak mocno pokryte "madą" (taka mazia z liści, odpadków, wody i złej magii), że praktycznie przy każdym hamowaniu trzeba było używać piaskownicy i hamulców szynowych. Z ruszaniem było podobnie, tylko beż hamulców :)
Ślisko było jak w kosmosie, czyli że tarcie było praktycznie zerowe.
Skutkowało to oczywiście opóźnieniami bo taka pogoda wymusza jazdę z ograniczoną prędkością.
Kumple zaliczali poślizgi czasowe dochodzące na krańcach do 15 minut.
Naprawdę było mega niebezpiecznie.
Na szczęście koło 17:00 spadł deszcz i sytuacja się unormowała, czyli "mada" została zmyta z szyn.
Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo polubię opady atmosferyczne.
Mam nadzieję, że pasażerowie nie odczuli bardzo dyskomfortu spowodowanego ostrym hamowaniem.

Przy takiej pogodzie nie zalecam zajmowania miejsc w tylnej części tramwaju.
Ja wiem, że na rufie jeździ szlachta i zakochani, ale gdy wydarzy się coś złego i tramwaje wjadą na siebie, to może się skończyć tak:


Dbajcie zatem o siebie i odpuśćcie motorowemu gdy od czasu do czasu szarpnie przy hamowaniu.
Zdjęcie zajumane z najlepszego fanpage o tramwajach, czyli Motorniczy na krawędzi tramwajów

czwartek, 17 października 2013

Tolerancja

Kiedy na rozmowie o pracę w Tramwajach Warszawskich przyznałem się, że przez większość dorosłego życia prowadziłem własne przedsiębiorstwo, pan rekruter uśmiechnął się i powiedział, że w takim razie nie będzie dla mnie niczym nowym pracowanie w lekko wydłużonym czasie pracy od czasu do czasu.
No jasne, że nie. W końcu jak się robi na swoim to się jest w pracy 24 godziny na dobę, więc jeżeli zdarzy się potrzeba jeżdżenia dłużej, to nic złego się nie stanie.

O ja naiwny.
Myślałem, że chodzi o to, iż raz na tydzień czy raz na dwa tygodnie trzeba będzie popracować więcej niż 8 godzin.
No dobra. Dwa razy w tygodniu. Niech tam.
Ale kurde nie codziennie.
Jasne, jaśniutkie jest, że takie czasowe wyżymanie motorowego nie trwa non stop, że dziesięciogodzinne zmiany są równoważone służbami trwającymi sześć, czy nawet pięć godzin.
Ale nie oszukujmy się.
Po sześciu godzinach na tramwaju i tak człowiek wraca zmęczony do domu tak, jakby robił cały dzień.
Natomiast po dziesięciu godzinach człowiek nie wraca.
Człowiek wlecze się wyczerpany doszczętnie.
Dodajmy do tego zatrzymanie na mieście spowodowane kolizją czy wypadkiem albo zwyczajnym odłączeniem prądu, a może się okazać, że na wagonie spędzimy 12 godzin.
To już nie jest fajne.

Być może organizm kiedyś przywyknie i nie będzie przysypiał po 8 godzinach permanentnego skupienia.
Prawda jest jednak taka, że 10 godzin w tramwaju jest równoznaczne z  podróżą non stop z Warszawy do Gdańska i z powrotem.
Bez szansy na rozpędzenie się.
Bez możliwości podziwiania widoków.
Bez ewentualnego zabrania ładnej autostopowiczki.
W towarzystwie żony i teściowej.
Gdy mają okres.
W deszczu.
Podczas przymrozków
W nocy.

Poważnie mówię. 8 godzin na wozie to opór. Dalej są tylko halucynacje i śmierć z niedożywienia :)
Myślę, że nad tym problemem powinny pochylić się Związki Zawodowe w Tramwajach Nie Tylko Warszawskich.

Ale ja nie o tym chciałem.
Ostatnio przejmowałem po południu wóz. Normalka - zmiana na mieście.
Z kabiny wychynął jednak osobnik z papierosem w ustach. Zapalonym.
Nosz kurde bele cwaniaczek w ząbek czesany.
Nie mógł poczekać 30 sekund i odpalić szluga na zewnątrz?
Się go pytam łaskawcę, czy mu nie wstyd tak smrodzić innym w pracy.
A on zdziwiony odpowiada, że przecież okienko jest otwarte.
Ręce opadają.
Głowę daję, że gość palił w trakcie jazdy, bo zanim wywietrzyłem kabinę, to jeszcze mi śmierdziało przez dobre 2 godziny.
Cieplej od tego wietrzenia na pewno mi nie było.

Ale palacze ogólnie są utrapieniem nie tylko dla mnie.
Czasami stoi sobie taki jeden z drugim na przystanku i zasmradza.
Niektórzy są mądrzejsi i przechodzą na koniec wyznaczonego obszaru, albo w lekkim oddaleniu oddają się przyjemnościom dymienia na trawniku lub za wiatą.
To nic, że w przyrodzie występuje coś takiego jak wiatr. Przecież wszyscy wiedzą, że dym się nie roznosi.
Dobra. Dość sarkazmów.
Najbardziej irytują mnie terroryści, którzy ostatniego bucha biorą tuż przed wejściem do wagonu.
Oczywiście niedopałek ląduje na ziemi (bo po co zdusić papierosa w koszu na śmieci), a ostatni wydech oddawany jest już w środku tramwaju.
Aaargh! Myślenie nie boli.
Muszę jednak oddać honor tym nielicznym, którzy dbają o komfort współpasażerów i ostatnie zaciągnięcie wykonują z dala od wozu, a zduszenie papierosa wykonują w miejscu to tego przeznaczonym.
Chwała im za to i sława, albowiem dobrze postępują.
I tacy ludzie są w prządku. Takie palenie toleruję.

A teraz idę odpocząć, bo przez trzy kolejne dni czekają mnie 10 godzinne zmiany. W tym słynna linia 6 zwana karuzelą z trzyminutowymi przerwami na pętlach.
A na szkoleniu wciskali nieświadomym kursantom, że 5 minut na krańcu należy się motorowemu jak psu buda (czy inna kiełbasa niekoniecznie wyborcza).

poniedziałek, 14 października 2013

Gra miejska

Ostatnio było smuto i ckliwie z lekką dozą marudzenia i jęczenia.
Ale wystarczy tego złego, bo jeszcze na gorsze wyjdzie.
Dzisiaj trochę bezpłatnej reklamy dotyczącej inicjatywy związanej oczywiście ze światem tramwajów.
Żeby nie nadwyrężać swojej mózgownicy, to zwyczajnie zrobię copy paste bo po co zmieniać coś, co całkiem dobrze wygląda.

Uwaga rozpoczynam wklejanie.

AAAAAAAAA, ROZTARGNIONY MOTORNICZY POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY!

Weź udział w grze miejskiej „Ochota na tramwaj” i uratuj ul. Bitwy Warszawskiej przed ogromnymi korkami.

Poznajcie historię motorniczego Stefana, który przez roztargnienie pogubił sprzęt niezbędny do uruchomienia nowej linii tramwajowej. Tylko Wasza drużyna może mu pomóc, odkrywając tajniki miejskiej komunikacji! Zadaniem uczestników gry będzie odnalezienie, m.in. dźwigni do zwrotnicy, kasownika, przystanku, czapki motorniczego i wagonu! Aby otrzymać każdy z wymienionych przedmiotów, drużyny będą musiały pokonać wiele przeszkód.

--->DLA KOGO?
Do udziału zapraszamy drużyny od 3 do 5 uczestników. Osoby nieposiadające drużyny zostaną połączone w zespoły. Zagrać może każdy od 3 do 103 lat. Prosimy jedynie, aby w każdej drużynie znalazła się (co najmniej) jedna pełnoletnia osoba.

--->ZGŁOSZENIA:
Rejestracja odbywa się od 8 do 25 października drogą elektroniczną: glosnatramwaj@gmai.com lub telefoniczną: 502933525
Udział w grze jest bezpłatny. Trzy najlepsze drużyny otrzymają cenne nagrody!

--->CZAS TRWANIA:
Gra odbędzie się 26 października na terenie Ochoty. Zaczynamy równo o 12:00, startując z Centrum Handlowego Blue City (szczegóły wkrótce!). Gramy max. do godz. 15:00.


Więcej informacji na temat gry znajdziecie na stronie: www.ochotanatramwaj.blogspot.com w zakładce: GRA MIEJSKA.


Połamania szyn!!!

***
Organizatorem gry jest oddolna koalicja „Ochota na tramwaj”

Wyraź swój głos już teraz: 

List poparcia budowy linii tramwajowej

Koniec wklejania. Znowu ja się będę produkował.

Dla miłośników facebooka zamieszczam link do utworzonego tam wydarzenia.
Facebookowe wydarzenie
Teraz pozostaje mieć tylko nadzieję na ładną pogodę i doborowe towarzystwo.
A ja dzisiaj sobie wsiądę o 14:45 w linię 17 i pojeżdżę z pięć godzin.
W końcu płacą mi za to :)