sobota, 28 września 2013

Zmiana trasy

Dzień zaczął się nad wyraz pozytywnie.
Na miejsce odbioru tramwaju dotarłem już o 15:00.
Wyjąłem książkę, trochę poczytałem, zjadłem coś słodkiego i akurat jak chowałem papierki to przyjechał zmiennik.
Dotarł z lekkim wyprzedzeniem, więc znaleźliśmy minute na wymianę uprzejmości typu:
- Eh taki dobry wagon, aż szkoda oddawać.
- A jakie ma ładne reflektory.
Jednak zaraz potem padło zdanie, które zmieniło piątek w małe piekiełko
- Ale wiesz, że musisz się przebrać? - zagaił zmiennik.
Ja w lekkim szoku oczami wyobraźni zobaczyłem siebie jak wbiegam do budki telefonicznej, gdzie w pośpiechu naciągam gatki na legginsy (jak rasowy Superbohater), narzucam na grzbiet czerwoną pelerynkę i ...
Ale zaraz, zaraz. Gdzie ja teraz budkę telefoniczną znajdę.

Okazało się, że pomimo tego, iż w grafik miałem wpisaną linię 6 (i tylko 6). Nie 5, nie 7, ani nawet nie 8, a Sześć i tylko Sześć, to po kolejnym kółku mam przerobić tablice na linię 31.
No i ZONK.
W życiu jeszcze takimi cyferkami nie jeździłem i nigdy również nie przebierałem wagonu.
Już czułem, że coś pójdzie nie tak.

Normalnie jak dostaję nową dla mnie linię, to się do niej przygotowuję.
Obczajam rozkład jazdy, sprawdzam gdzie dany tramwaj się zatrzymuje i na jakie tory wjeżdża przy kończeniu pół-kursów, badam jak działają zwrotnice i takie tam dalsze.
Czasami nawet sprawdzam numery przystanków, żeby się przypadkiem nie pomylić.
A tu dupa.
Przerwy krótkie, brak dostępu do internetu w formie czytelnej (bo na telefonie to się idzie zastrzelić z łuku w nogę) i ogólnie szok z horrorem. Nie było czasu na takie fanaberie.
Nawet niespecjalnie wiedziałem jak z cholernego krańca KOŁO dojechać na Metro Wilanowska.
Bo to wiecie - żaden normalny tramwaj tą trasą nie jeździ.
A tu się zrobiła godzina 19:00. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Ludzi mało.
No i skończyło się źle.

Jadąc od strony placu Zawiszy, na placu Narutowicza przełożyłem zwrotnicę nie w te mańke co trzeba było
i zamiast zmienić tor na lewy, to pojechałem prosto.
Już po kilku metrach wiedziałem, że skrewiłem. Numer przystanku się nie zgadzał.
Nie wiem skąd mi się ubzdurało, że zwrotnica do lewoskrętu (w sensie, że do objechania Narutowicza) znajduje się za pętlą.
Znaczy znajduje się, ale od drugiej strony, czyli od Banacha.

Cofnąć nie można. Trzeba brnąć dalej.
Szybko zasygnalizowałem Centrali Ruchu, że dałem ciała i będę zawracał na Banacha (tam jest mała pętla umożliwiająca taki manewr).
Kiedy głos w komunikatorze odezwał się w te słowa:
- Dwa tysiące cztery. Co tam się dzieje?
Zrozumiałem.
2004 to był numer wagonu, którym się poruszałem.
Był to również najbardziej czarny rok w moim życiu. Skumulowany pech zaatakował wtedy ze wszystkich stron i zniszczył obie moje pięty achillesowe.
Jak zwykle diabeł tkwił w szczegółach (tym razem siedział w numerkach).

Kiedy już pogodziłem się z rzeczywistością, należało jedynie ogarnąć nową sytuację i jak najszybciej włączyć się do planowanego ruchu.

Na trasie dołączył do mnie instruktor z Nadzoru Ruchu, bo przecież skoro trasa "się zmieniła", to trzeba odpowiedni raport sporządzić.
I powiem wam szczerze, że opanowanie i profesjonalne podejście do tematu ze strony instruktora ukoiło moje skołatane nerwy.
Gdyby to był policjant wrzepiający mi mandat, to bym ładnie podziękował, ukłonił się i poprosił o repetę.
No dobra, z tą repetą to przesadziłem.
Pan instruktor wytyczył nową trasę i już bez większych przygód kontynuowałem jazdę.
Pewnie skończy się to utratą premii, ale frycowe trzeba czasami zapłacić. Szczególnie na początku, gdy doświadczenie jest żadne.
Na zajezdnię zjechałem zgodnie z planem o godzinie 0:15 i jeszcze tylko wskaźnik odchyleń lekko zwariował tuż po północy wskazują przyśpieszenie rzędu +14 minut.
Ale ze względu na porę duchów również Duch Maszyny może mieć swoje dziwactwa, więc mu odpuściłem.
Uspokoił się po trzech przystankach.

Dla większości z czytających, takie wydarzenie może się wydawać niczym strasznym, ale uwierzcie mi, że dla takiego świeżaka jak ja, to było kolosalne przeżycie.
Dodając do tego fakt, że jestem megalomanem, który nigdy się nie myli... horror.

A miało być o ciepłym guziku.

piątek, 27 września 2013

Siwy dym

Wystarczyło jednego dnia napisać, że nic się nie dzieje i od razu wyskoczył wilk z lasu.
Może nie dokładnie wilk i nie z lasu, ale jednak zrobiło się niebezpiecznie (trochę).

Otóż rozpaliłem nieco tramwaj, a dokładnie rzecz ujmując zaiskrzyło i zadymiło z okolic kół przednich, lewych.
Dodatkową atrakcją był kwaśny smród palonych hamulców, które się zablokowały (prawdopodobnie).
Na szczęście pasażerowie jak zwykle wykazali się czujnością godną pochwały i w sam czas poinformowali mnie słowami:
- Panie! Palisz się pan!
- I iskry lecą
- Laboga! Zginiemy tu!
W takiej sytuacji nie ma to tamto. Trzeba było się zatrzymać i sprawdzić, czy panika w narodzie jest uzasadniona.
Poniekąd była.
Faktycznie dym mocno gryzł w oczy, a smród utrudniał oddychanie.
Nadszedł zatem czas na podziękowanie za wspólne spędzanie czasu w tramwaju i wyproszenie gawiedzi na najbliższym przystanku.

Uwierzcie albo nie, ale byli tacy, którzy chcieli kontynuować podróż.
Dziwne było to dla mnie o tyle, że do krańca na Kielecką zostały 2 przystanki, a za mną już powoli tworzył się wężyk oczekujących składów, którymi spokojnie można było dojechać do celu.
No i weź teraz wytłumacz takiemu pasażerowi, że może mu nie wyjść na zdrowie wdychanie oparów z dymiących klocków hamulcowych.
Pomijam fakt, że nie mogę przewozić osób postronnych w uszkodzonym tramwaju.

A na całość akcji mam niecałe 5 minut, bo po przekroczeniu tej magicznej, cienkiej i czerwonej linii ZTM nalicza kary dla Tramwajów Warszawskich.
Chodzi o to, że tramwaj nie może spowodować zatrzymania na trasie dłuższego niż 5 minut.
A tu trzeba tak:
- Sprawdzić o co chodzi.
- Uspokoić spanikowanych.
- Powiadomić Centralę Ruchu .
- Spróbować naprawić usterkę.
- Wyprosić opornych.
- Ruszyć bez pasażerów (o ile się da).
No to się trochę nabiegałem w te i na zad.
A dodatkowo jak się okazało nie działał mikrofon w urządzeniu przeznaczonym do kontaktowania się z Centralą i musiałem używać prywatnego telefonu.
Dobrze, że miałem, bo musiałbym liczyć na to, że w tramwaju, który stał za mną sprzęt działał poprawnie.
Ciekawe, dlaczego motorowi nie są wyposażeni w tego typu urządzenia (chodzi o telefony GSM).
Wystarczyłoby zablokować połączenia wychodzące na numery inne niż firmowe.
Ułatwiłoby to kontaktowanie się wewnątrz firmy i zwiększyło bezpieczeństwo tak motorowych jak i pasażerów.

Dokonałem niezbędnych czynności, Przełączyłem grupy silników, odłączyłem luzowniki i z hamowaniem na 50% jakoś dojechałem do Zajezdni.
Tam czekało mnie trochę formalności, wypełniania papierkologicznych raportów i tłumaczenia co się właściwie popsuło.
Oczywiście mogłem opisać jedynie objawy, bo mechanik ze mnie żaden.

Po dopełnieniu formalności udało mi się jeszcze złapać na Młocinach tramwaj, który na czas mojego zjazdu uzupełniał lukę powstałą w rozkładzie i bez dodatkowych nerwów dokończyłem służbę.

A następny wpis będzie traktował o ciepłym guziku (bo robi się zimno).

czwartek, 26 września 2013

Nic się nie dzieje

Kumpel ostatnio powiedział, żebym napisał coś na blogu, bo mam jakieś dziwne przestoje.
Słusznie prawił, ale choroba nie wybiera, a na zwolnienie iść głupio, gdy dopiero rozpoczęło się pracę.

Zatem dokonałem zakupu kontrolowanego i wykupiłem połowę zasobów w okolicznej aptece.
Dokładnie ujmując, to zrobiła to moja żoneczka, bo wiecie, że jak mężczyzna choruje, to umiera :)
Na szczęście dziewczyny twarde są i mogą się nami opiekować.

Zmagałem się z choróbskiem walcząc zaciekle. Ilość zjedzonych przeze mnie kolorowych pastylek powaliłaby niejednego, zdrowego człowieka.
Ale twardy byłem jak Roman Bratny.
Nafaszerowany chemikaliami, blokerami i środkami dopingującymi siadałem za sterami tramwaju i pomykałem radośnie po ulicach (znaczy po torach).

Jednak nic bardzo dziwnego się nie działo. Ludzie jak zwykle byli mili, uśmiechnięci i wyrozumiali.
Nawet biletów specjalnie dużo nie sprzedałem.

A propos biletów.
Kolega po fachu opowiedział mi o radosnej dziewczynie, która chciała nabyć bilet ulgowy.
Próbowała regulować należność banknotem dziesięciozłotowym.
Na to ten mój kumpel klaruje jej jak komu mądremu, że on ani czasu, ani specjalnie drobnych nie ma by sprostać zadaniu.
Może jej co najwyżej więcej biletów zaoferować.
Oczywiście pani larum podniosła, że jak to tak, że on MA OBOWIĄZEK wydać jej reszty i że w ogóle głupi jest ja but z lewej nogi.
Otóż drodzy państwo - NIE.
Nie mamy takiego obowiązku, a nawet powiem więcej - pasażer ma prikaz wynikający z regulaminu korzystania z tramwaju, stanowiący o tym, że w przypadku chęci zakupu biletu, trzeba dysponować odliczoną kwotą.
Poważnie.
My naprawdę nie mamy czasami czasu na wydawanie drobniaków, a w przypadku, gdy jesteśmy opóźnieni o więcej niż 3 minuty, to możemy nawet odmówić dokonania transakcji.
Więc nie zostawiajcie sobie kupowania biletów na ostatnią chwilę. Lepiej nosić przy sobie jeden czy dwa zapasowe, niż obudzić się z ręką w nocniku gdy pan Kanar uprzejmie się zapyta czy dysponujemy odpowiednim kartonikiem uprawniającym do przejazdu środkami komunikacji miejskiej.

Ugh. Spora dygresja wyszła. Wracając do pannicy, która drobnych nie miała.
Otóż rzeczona pani obraziła się i z fochem wypisanym na twarzyczce stwierdziła:
- Nie to nie. Łaski bez.
I nie kupiła biletu wcale.
Jest to jakiś sposób na pokonanie systemu, ale czy skuteczny?

Na szczęście zaczynają się deszczowe dni.
Na jakiś czas skończą się poślizgi, bo jeżeli nie wiecie, to im bardziej mokro, tym tramwaj ma lepszą przyczepność.
Niech tylko wszystkie liście z drzew spadną i będzie całkiem cacy.

poniedziałek, 23 września 2013

Jesień

Po czym poznać, że nastała jesień?
Ano wcale nie po liściach zalegających na ziemi, ani po bardziej opatulonych dziewczynach.
Najłatwiej zauważyć to w tramwaju, gdy odzywają się dzwonki wewnętrzne, a pasażerowie podczas hamowania muszą się mocniej trzymać uchwytów.
Rozpoczął się czas poślizgów i niebezpiecznych sytuacji w okolicach przystanków.

Przy prędkości 30 km/h skład potrafi sunąć niekontrolowanie po szynach i zatrzymać się nawet kilka metrów za przystankiem.
Mówię tu o sytuacjach, w której motorowy jest w stanie okiełznać bestię, ale gdy poślizg jest większy, to pozostaje tylko położyć się na podłodze i liczyć na to, że tramwaj w nic nie uderzy.

Wczoraj byłem operatorem tak zwanej "karuzeli", czyli weekendowej linii 6.
Nazwa "karuzela" wzięła się stąd, że pauzy na pętlach są tak maksymalnie wyżyłowane, iż wielokrotnie trzeba rozpoczynać kolejny półkurs bez chwili wytchnienia.
Żadna przerwa na kanapkę czy siku nie wchodzi w grę.
Nie wiem, kto to wymyślał, ale na pewno planista z ZTMu nie wziął pod uwagę, że tramwaje są prowadzone przez zwykłych ludzi.
W sumie po zastanowieniu to może coś w tym jest, bo przecież motorowi to twardkie Słowiany są, a nie jakieś mnientkie ninje i nie z takimi problemami potrafią sobie radzić.

No, ale to taka dygresja tylko była, a chciałem dzisiaj o tych poślizgach trochę opowiedzieć.

Jeżeli chodzi o trzymanie się rurek (nie, nie chodzi o spodnie dla zniewieściałych chłopców), to jest to jak najbardziej wskazana forma zabezpieczenia się przed upadkiem.
Poważnie.
Gdy tramwaj wychodzi z poślizgu to bardzo często działają hamulce "szynowe', a one jak złapią to nie puszczają tak łatwo i w końcowej fazie hamowania, tuż przed zatrzymaniem może wystąpić mocne szarpnięcie.
Motorowi nazywają to "zbiórka pod kabiną".
Może trochę żartobliwie, ale w skrajnych przypadkach wcale wesoło to nie wygląda, gdy kilkanaście osób leci w sposób niekontrolowany do przodu i rozpłaszcza się na szybie wspomnianej wcześniej kabiny.
Można się wtedy naprawdę mocno poobijać.
Na linii 6 zaobserwowałem kilka newralgicznych miejsc, w których takie sytuacje mogą mieć miejsce.
Plac Inwalidów, generała Zajączka i plac Hallera - to trzy obszary, w których poślizg występuje praktycznie za każdym razem.
Ogólnie chodzi o miejsca, w których na torach zalegają liście.
Bądźcie zatem czujni wszędzie tam, gdzie drzewa stoją blisko torowiska.
Lepiej uchwycić się mocniej niż odnieść obrażenia.
Trzymajcie się zatem ciepło i przekazujcie informacje dalej.

Kurcze, muszę jakiegoś sponsora znaleźć, żeby mnie zaopatrzył w urządzenie przenośne do zapisywania zdarzeń w ciągu dnia (lub nocy) pracy.
Tyle ciekawych rzeczy się dzieje, ale po 10 godzinach na wozie zupełnie wyparowują z pamięci.
Na zakończenie opowieść o małym herosie.
Na linii 18 wtedy podróżowałem. Tuż po wyjechaniu z pętli Żerań FSO.
Widzę, że grupka młodej młodzieży wzdłuż torowiska bieży. Na prowadzenie wysforował się osobnik dosiadający bicykla. Reszta zdyszana goni za nim.
Tą resztą jak się okazało były trzy dziewczyny. Chłopak na rowerze dojechał oczywiście pierwszy.
Lekko przestraszonym wzrokiem (bo udało mu się lekko zajechać mi drogę) popatrzył na mnie, po czym zastukał w drzwi kabiny.
- eee ale bo może pan trochę zaczekać?
Cóż było robić na takie dictum. Prawie pół minuty te dziewoje dobiegały (bo daleko było).
Ale kim bym był, gdybym nie pomógł zdobyć kliku punktów takiemu, młodemu herosowi.
Mam nadzieję, że został odpowiednio doceniony.

wtorek, 17 września 2013

TIRem na rondo

Dzisiaj to ani chybi odbywał się jakiś happening w Warszawie.
Wpierw dwa, duże zatrzymania, jakieś kolizje, wypadek z motocyklem, a potem Wielkie Zaklinowanie ronda babki Radosława przez TIRa.
Kierowca szesnastokołowca zablokował torowisko.
Ponoć protestował w ten sposób przeciwko ciemiężycielom ludu pracującego stolicy i okolic.
Wybrał ten sposób, bo kierowcy TIRów po przekroczeniu czasu pracy płacą mandaty, więc jak mu się skończył czas pracy, to zatrzymał auto i zrobił sobie przerwę, a że wypadło to akurat na środku ronda - cóż... tak wyszło.

Poniekąd zrobił dobrze, bo dlaczego niby ma płacić za błędy swoich przełożonych.
Z drugiej strony zagwarantował spore utrudnienia w ruchu tak tramwajowym jak i autobusowym.
Samochody jakoś sobie poradziły i przejechały opłotkami.
Blisko dwie godziny służby miejskie chandryczyły się ze zbuntowanym TIRowcem.
Ruch tramwajowy został przywrócony po ponad 30 minutach, ale rozładowanie korka wygenerowało kolejne pół godziny opóźnienia.
Ja na szczęście byłem trzecim czy czwartym składem i na pierwszą pętlę dojechałem z opóźnieniem jedynie 47 minutowym.
Pomimo tego, że zrezygnowałem ze wszystkich przerw jakie wynikały z mojego rozkładu jazdy to i tak do końca dnia nie udało mi się odrobić straty.
Trochę to męczące tak jeździć blisko 6 godzin bez żadnego odpoczynku, czy przerwy na siku.
Kanapki jadłem w locie (znaczy podczas jazdy). Ja wiem, że nie można, ale musicie mnie zrozumieć.
No bo wyobraźcie sobie drogę z Warszawy do Gdańska, którą musicie pokonać w towarzystwie żony w trakcie PMS, której akompaniuje jej mamusia, a wasza teściowa.
Ja wiem, że nie wszyscy posiadają wyżej wymienione panie w swoich zestawach rodzinnych, ale w ich miejsce możecie podstawić dowolne coś, co będzie wam uprzykrzało trasę przez kolejne godziny.
I żadne tam autostrady czy obwodnice. Musicie jechać jednopasmówkami z mijankami.
W deszczu, nocą, po oblodzonej, dziurawej drodze.
Czyli mniej więcej tak, jak motorowy codziennie :)

Na koniec dnia rozmawiałem ze starym motorowym, który mi powiedział, że za bardzo się przejąłem i trzeba mi było normalnie sobie przerwy uskuteczniać na każdym krańcu.
Ale co ja poradzę, że się utożsamiam z firmą i dbam jak umiem o jej wizerunek czy inne ważne rzeczy.
Tak więc zasuwałem jak ten głupi by odrobić ile się da straconych minut.
Na zajezdnię dojechałem z dziesięciominutowym opóźnieniem.
Ciekawe czy to w ogóle miało jakiś sens (w sensie to moje nadrabianie czasu).


Tramwaj, który leczy

Nieco prywaty będzie teraz.
Drogi pamiętniku.
Sobota i niedziela była bardzo miła, sympatyczna i spędzona w towarzystwie prawdziwych przyjaciół.
Nie takich z internetów, ale realnie żywych, z krwi i kości się składających. Mieli nawet kręgosłupy moralne.
Było dobre jedzenie, były filmy, wyjazdy do lasu, jeszcze trochę jedzenia i stare, polskie produkcje telewizyjne.
Czad, wypas i bujanie się w hamaku.

Powrót do domu już nie był taki fajny.
Pozwolę sobie zacytować dialog z filmu Siekierezada
- Skąd no się te smarki biorą?
- Z głupiego gadania Wasyluk.

U nas głupiego gadania nie było, ale zdychałem prawdziwie i zacząłem odczuwać pewien dyskomfort psychiczny, gdy myślałem, że rano przybiorę formę typu "zombie".
Jak wszyscy wiedzą, zombie słabo radzą sobie z prowadzeniem tramwaju.

Zaaplikowałem więc w siebie zestaw standard typu "żółte i białe tabletki" w ilościach znacznych.
Rano wcale nie było lepiej. W nocy nie spałem. Masakra...
Chusteczki powoli się kończyły, a wódki z pieprzem użyć nie mogłem (jako panaceum oczywiście).
Jednak do roboty iść trzeba, bo ludzie chcą dojechać do pracy czy gdzie tam sobie winszują.

Ubrałem się na pana Cebulę i powłócząc nogami dotarłem do punktu kontrolnego w celu przejęcia składu o numerze linii 18.

Wsiadłem, usiadłem, rozsiadłem się i ... poczułem się lepiej.
Nagle katar minął, głowa przestała boleć, skurcze mięśni zniknęły, wzrok się poprawił.
Ej no, co jest  - myślę sobie.

No i wymyśliłem.
To Duch Maszyny Tramwaju Przeznaczenia postanowił, że motorowy nie może być chory.
Wygłuszył zatem zbędne elementy chorobowe i pozwolił mi w spokoju przepracować 9 godzin.
Normalnie pozytywna energia przepływająca przez wagony sprawiła, że poczułem się dużo lepiej.

Jeżeli ktoś chciałby spróbować tej metody pozbywania się złych fluidów, to polecam wóz o numerach bocznych  1264. W drugim wagonie ten efekt może się nie utrzymywać :)

Także w te zimne, dżdżyste i przekichane dni życzę wszystkim zdrowia, zdrowia i jeszcze raz pieniędzy.

sobota, 14 września 2013

Piątek trzynastego

Byłem święcie przekonany, że to się źle skończy.
Nie to, żebym był zabobonny czy coś, ale trzeba uważać na czarne koty i trzynastki.
Szczególnie te trzynastki, które wyglądają na dwudziestki.

A ja właśnie miałem okazję pierwszy raz testować linię 23.
To ta, która porusza się od krańca Nowe Bemowo na starą Pragę przy ulicy Czynszowej.

Co ja się nasłuchałem o tej Czynszowej.
A że tam ludzie znikają, a że bandy napadają na motorowych, a to że cegłami rzucają w tramwaje.
Horror, terror, marmolada normalnie.
Strach się bać.
Na szczęście jeździłem w godzinach porannych i element wywrotowy jeszcze nie wychynął widocznie ze swoich nor i melin.
Spotykałem jedynie ludzi miłych i uśmiechniętych.
Nigdzie, w żadnej innej dzielnicy Warszawy nie usłyszałem tyle razy "dziękuję" co na warszawskiej, starej, zabitej dechami (dosłownie) Pradze.
Aż się chce czasami złapać lekkie opóźnienie i poczekać na dobiegającą starowinkę albo wyjątkowo ładną dziewoję.
No i rozkład jazdy dla linii 23 też jest wyjątkowo dobrze dobrany. Nie trzeba się śpieszyć, przemykać na bardzo ciemno żółtym świetle (w naszym przypadku to zanikające "kocie oczy") i denerwować, że wymiana pasażerów będzie okupiona utknięciem na dwóch cyklach świetlnych.
Bo okolice dworca Wileńskiego właśnie takie sytuacje stwarzają.
Niedawno tramwaj potrącił tam przemykającego dziadka, który nie zważając na kolor świateł próbował dobiec do środka komunikacji miejskiej.
Zdążył na karetkę jedynie.
Tam pomimo ostrego używania dzwonka, ludzie i tak potrafią wejść pod rozpędzony wóz. No bo przecież kilka minut oczekiwania na kolejny tramwaj może ich doprowadzić do apopleksji albo innej cholery.

Ogólnie rzecz ujmując piątek zakończył się dobrze. Nic złego się nie przytrafiło, na Czynszowej nikt mnie nie zaczepiał, nikt nie prosił o "pożyczenie" paru złotych, nikt nie rzucał cegłami, ani innym towarem reglamentowanym.
Swoją drogą jest tam jedno, niepisane prawo (w sumie to pisane, bo jest tabliczka informacyjna).
No właśnie. Ze względu na umiejscowienie pętli tuż przy budynku mieszkalnym trzeba, a nawet należy wyłączać przetwornicę (to jest to, co tak głośno buczy w tramwaju).
Szczególnie dotyczy to godzin nocnych.
Jedna motorowa zapomniała o tej czynności i została obrzucana jajkami z poziomu piętra drugiego. Sama nie ucierpiała, ale szyba przednia w tramwaju nie wyglądała zbyt ciekawie.
Kumpel mówił, że jak był tam późnym wieczorem, to podczas przerwy nie wyszedł nawet z kabiny w obawie o swoje zdrowie, a tablice zjazdowe wymienił dopiero na kolejnym przystanku.

Gdzie te czasy, gdy chodziło się po Pradze o dowolnej godzinie i wystarczyło być dobrze wychowanym, lub zagadać po warszawsku (w sensie gwarą) by nie być ofiarą napadu.
Teraz nie ma lekko, a gwary młodzi mieszkańcy Pragi pewnie nawet by nie zrozumieli.

A na koniec obrazek.


niedziela, 8 września 2013

Tydzień zebrany.

Jutro poniedziałek, to znaczy niedziela (dla mnie).
Bo motorowi nie mają tak, jak zwyczajni ludzie weekendu w sobotę i niedzielę.
Nam dni wolne wypadają tak, jak opis w grafiku przewiduje.
Ma to swoje dobre i średnio dobre strony. Na razie jestem całkiem zadowolony z układu.

Jako, że trochę czasu minęło od ostatniego wpisu, to postanowiłem lekko podsumować ostatni tydzień.

Nikogo nie zabiłem, ani nawet nie potrąciłem (chociaż było blisko).
Prawie udało mi się:

  • Rozjechać dziadka mknącego na rowerze (wymusił na czerwonym)
  • Rozsmarować po szynach pana menela i pana żula
  • Wejść w bardzo bliski kontakt wzrokowy z dwoma wózkami (takimi dziecięcymi). Bo sprytni tatusiowie wykorzystując system "wejdź na tory i sprawdź czy coś nie jedzie" wtaczali swoje bardzo nieletnie pociechy w formie wykrywaczy tramwajów.
  • Rozbić kilka (dziennie) samochodów osobowych. Tych większych na razie unikam skutecznie.
  • Zapomnieć otworzyć drzwi na przystanku.
  • Przyciąć kogoś w drzwiach... chociaż po namyśle to jednak mi się udało przynajmniej dwa razy (ale przeprosiłem i nawet nie zebrałem zbyt wielu jobów).
  • Dojechać na kraniec z dodatkową zawartością spodni (raz było naprawdę krytycznie).
A z tych dobrych rzeczy?
Sprzedałem trochę biletów, goniłem tramwaj na życzenie, poczekałem na dobiegającą, piękną dziewczynę, która okazała się być biegaczką leśną (oczywiście przebiegła mimo i nawet nie zerknęła na tramwaj).
Do tego Przeczytałem dwie książki, dostałem trzecią w prezencie od zaprzyjaźnionej firmy (jeszcze dokładnie nie wiem za co), pomalowałem kilka figurek hobbystycznych i ani razu nie zaspałem na nocny autobus :)
Poznałem wiele, nowych osób z firmy (wszyscy sympatycznie i uśmiechnięci), pomogłem naprawiać tramwaj i nauczyłem się kilku specjalnych trików, które w chwilach awaryjnych pomagają uruchomić oporny wóz.

Powoli zbliża się drugi miesiąc mojej pracy na stanowisku motorniczego tramwaju.
Nigdy bym się nie spodziewał, że jest to tak dziwna, wymagająca, stresująca, satysfakcjonująca, ucząca, odpowiedzialna i ciężka praca.
Bywają dni, kiedy trudno jest wstać z łóżka, ale gdy już usiądę za pulpitem, to świat nabiera nowych kolorów (szczególnie gdy szyba jest umyta).
Tylko te dziesięciogodzinne służby męczą. To jedno chciałbym zmienić. A chcieć, to podobno móc :)

Na zakończenie scenka rodzajowa z dnia codziennego.
Podjeżdżam tramwajem na przystanek. Elegancja - Francja, wymiana pasażerów dokonana (znaczy wsiedli i wysiedli ci, którzy chcieli), no to zapuszczam swoje zwyczajowe NIUT NIUT i cisnę przycisk zamykania drzwi.
A tu nagle LARUM się podniosło w wagonie. Ło laboga laboga!, Bo one tu wysiadać chciały - dwie kumoszki słusznych rozmiarów mocno w latach posunięte -  teraz już właśnie i w tej chwili.
Bo one rozmawiały, a cham motorniczy drzwi zamknął buc cholerny swołocz i żłób.
No to otworzyłem ponownie nienerwowo, ale i tak co się nasłuchałem to moje.
A najbardziej mnie dziwią dziadki - społeczniki, którzy zawsze biorą stronę głośniej krzyczących osób. Chyba tylko dlatego, że często bywają w podobnym wieku do tych krzyczących i brakuje im rozrywki.

Zdarzyło mi się, że jedna pani się zagapiła i nie wysiadła. Podeszła do kabiny (już po tym jak ruszyłem) i się grzecznie zapytała czy mogę ją wypuścić. Jako, że jeszcze nie opuściłem przystanku to otworzyłem drzwi, kobieta wysiadła i było po problemie. 
Można? Można.
Wystarczy detalicznie i z fasonem wyłuszczyć czego sobie stryjenka w danym momencie winszuje.

No dobra. Jeszcze jedno. Oryginalny przekaz.
Siedzi dziadek i babcia na ławeczce. Ławeczka umiejscowiona jest na przystanku tramwajowym Młociny.
Babcia nawija do dziadka w te słowa:
- I widzisz Zenuś. Mówiłam Ci, żebyś w domu nie siedział, bo się ckni, a w tramwaju to czas szybciej leci.

Fakt. Czasami jak z bicza strzelił, a ile adrenaliny do tego.

środa, 4 września 2013

Oślisko

Jeźdźcy hardkoru jadą bez oporu.
Czyli zaczęły się poślizgi tramwajowe. Mega niebezpieczna sprawa związana z opadającymi liśćmi, mżawkami, mgłą i ogólnie syfem na torach.

I w nosie mam obecnie punktualność i wynikającą z niej premię. Górę bierze bezpieczeństwo moje i moich pasażerów.
Wolę jechać wolniej czy zahamować wcześniej niż dopuścić do sytuacji jaka miała miejsce dzisiaj we Wrocławiu.
Prawdziwe nieszczęście. Blisko 30 osób rannych, w tym jedna krytycznie.

Zaczną się też utyskiwania pasażerów na "szarpanie" tramwajów podczas hamowania.
Nie wynika to ze złej woli motorowych czy z braku fachu w rękach (a raczej w nogach).
Szarpnięcia są spowodowane "rzucaniem" hamulców szynowych, które jako jedyne mają szansę pokonać mazię na szynach zwaną w slangu motorowych MADA (znaczy w Warszawie, bo w innych miastach nazywa się to inaczej).
Gdy użyjemy zwykłych, szczękowych, to tramwaj jedzie jakby ktoś mu łyżwy domontował do kółek.
Wyobraźcie sobie ponad 40 ton żelastwa pozbawione przyczepności.
Wystarczy 30 km/h i hamowanie kończy się KILKANAŚCIE lub KILKADZIESIĄT metrów dalej niż motorowy planował.
MADA wydłuża odległość hamowania o KILKASET procent (dla miłośników mniejszych cyferek jest to kilkukrotne zwiększenie drogi hamowania).
A tu stoi sobie babcia i wypatruje czy tramwaj się dobrze zatrzyma.
Nie wspomnę już o ludziach przebiegających przed dojeżdżającym tramwajem, który cichutko sunie im na spotkanie.

Dzisiaj trzy razy musiałem użyć tych zapasowych hamulców.
Jak dla młodego motorowego (o staż chodzi oczywiście) to była to spora dawka stresu.
No bo wszystko nicy cacy, naciskasz hamulec, a tu słyszysz tylko cieche SZSZSZSZ, a tramwaj jedzie dalej. Nie zwalnia.
Do tego szczękowe potrafią się zablokować i duszenie mocniej nic nie daje.
Chyba, że wciśnie się hamulec poza ogranicznik.
Wtedy do akcji wkraczają wspomniane wcześniej hamulce szynowe (to te wielkie, prostokątne cosie wiszące między kołami) i szansa na zatrzymanie wozu w bezpiecznym miejscu zwiększa się znacznie.

Dlatego dobrze jest, jak spadnie deszcz i zmyje cały ten syf z szyn.
Niby tramwaje mają piasecznice (tak tak, umiemy sypać piaskiem pod koła), ale to niewiele pomaga.
Bardziej jest użyteczne w przypadku problemów z ruszeniem.

A na zakończenie polecam fanpage Motorniczy na skraju tramwajów na facebook'u oraz mój ulubiony wierszyk z przedszkola.

Raz jedno oślisko najgłupsze z oślisk wpadło w poślizg.
- O ślisko - wrzasnęło oślisko
I to wszystko.

wtorek, 3 września 2013

Nieciekawa pozycja

Dzisiaj zaliczyłem  blisko dziesięciogodzinny dyżur na zajezdni zwany GDP (Gotowość Do Pracy).
Znaczy czekałem, aż coś dziwnego przytrafi się komuś innemu i będę mógł wkroczyć ratując sytuację.
Ale wyjątkowo panował spokój i harmonia.
Dobrze, że miałem przy sobie książkę.
Ale z drugiej strony ciężko się czyta, gdy w pokoju jest tak wiele, ciekawych osób, z którymi można pogadać na różne tematy dotyczące tramwajów :)
Mój ulubiony kawałek z dzisiaj dotyczy zamierzchłych czasów, gdy jeszcze kabina motorowego nie była oddzielona drzwiami od przedziału pasażerskiego.
Pewna motorowa prowadziła skład z Żoliborza w kierunku Centrum.
Gdy była w okolicach ronda babki Radosława (wtedy jeszcze samej babki), poczuła pukanie w ramię.
Otworzyła oczy zdziwiona i wywiązał się taki oto dialog:

- Niech się pani obudzi - powiedział miły, starszy pan pasażer.
- Ależ ja nie śpię przecież.
- Oczywiście, że pani spała, ale tak świetnie pokonywała pani skrzyżowania i obsługiwała przystanki, że nie chciałem pani budzić. Jestem pełen uznania. Jednak dojeżdżamy do niebezpiecznego ronda, a ja muszę wysiąść.

Jak widać, motorowi używali mocy Jedi zanim to było modne.

A z innej beczki.
Miało być o tej słabej pozycji, która irytuje motorowych.
No to wyobraźcie sobie takie coś:
Motorniczy siedzi wyprostowany, lekko pochylony do przodu, z wyciągniętą szyją i napiętymi mięśniami.
Z ust wypływają potoki kwiecistej mowy polskiej zawierające sporo wyrazów z literą R w środku.
Prawa ręka dusi pełną mocą przedramion guzik dzwonka zewnętrznego, a lewa wykonuje skoordynowane ruchy sugerujące by ten, który znajduje się przed tramwajem jak najszybciej odjechał lub zwyczajnie zniknął.

Chodzi oczywiście o moment, w którym tramwaj ma ruszać z przystanku lub opuścić skrzyżowanie, ale niestety jest pozbawiony tej możliwości, bo jakiś nieokrzesany mistrz kierownicy musi "zdanżyć".
Powoduje to opóźnienie lub zablokowanie skrzyżowania. Niejednokrotnie tworzy się również sytuacja niebezpieczna, albo nawet dochodzi do kolizji, lub nawet wypadków.
Motorowi bardzo nerwowo reagują na takich delikwentów.
A potem się słyszy, że tramwaj zablokował skrzyżowanie.

Na obrazkach wygląda to tak:

 Tutaj próba opuszczenia przystanku przez tramwaj po otrzymaniu odpowiedniego sygnału świetlnego (tak zwanej pałeczki). Niestety nieudana, bo kierowca wymyślił sobie, że zawróci na torowisku (jechał z przeciwka, a manewrem zawracania rozpędził pieszych), a potem radośnie zablokuje innych użytkowników ruchu. Pewnie myślał, że go ominę czy coś.

A tutaj to mamy COMBO - znaczy taki zestaw specjalny. Gdy lepiej się przyjrzeć się fotografii, to na dalszym planie można dostrzec inny tramwaj, który również utknął zablokowany przez biały pojazd.

I takich sytuacji mam dziennie kilka, a wystarczy dwa, trzy razy odjechać z przystanku z opóźnieniem, by na przystanek krańcowy dotrzeć na grubym minusie, który drastycznie zwiększa szansę utraty premii.
To naprawdę jest nic śmiesznego.

Bo wyobraźcie sobie sytuację, gdy dwa tramwaje stoją na przystanku. Oba nie mogą zjechać. Na rondzie, które znajduje się za nimi stoi kolejny skład, który właśnie dostał światło "zielone" i nie może opuścić ronda, albowiem dwa tramwaje przed nim nie odjeżdżają.
Przecież nie mogą ani ominąć, ani przeskoczyć baranka, który zablokował ruch.
Wtedy następuje APOKALIPSA, a panowie w samochodach zaczynają trąbić na te cholerne tramwaje, które nic, tylko blokują i blokują.

Zamiast stawiać fotoradary w ukryciu, to odpowiednie służby powinny cykać fotki samochodom, które zbyt długo stoją na torowisku (np. po 2-3 sekundach). Łatwa kasa, a kilku kierowców może by się czegoś nauczyło.

Kończąc tym oto pesymistycznym akcentem idę spać, bo jutro też na 4:00.

poniedziałek, 2 września 2013

Wrzesień plecień

Nowy rok szkolny uczciłem rozpoczęciem pracy o 4 rano.
Jednak wpierw musiałem tam dojechać.
Nocny autobus przybył o czasie. Wsiadłem i potoczyłem wzrokiem dookoła w poszukiwaniu kumpli z pracy.
Przyuważyłem dwie, młode dziewoje, które na mój widok szerzej otworzyły oczy i nerwowo się poruszyły.
Ha! - myślę sobie. Jeszcze nie wyglądam tak źle. Chociaż z drugiej strony w firmowej kurtce prezentuję się jak regularny kanar.
Eh. No tak. Pewnie bez biletów jadą.
No i miałem rację. Kilka przystanków dalej wsiadło dwóch, smutnych panów i zweryfikowało moje domysły.
Na początku zrobiło mi się szkoda dziewczynek, ale z drugiej strony 4,40 PLN to nie jest majątek gdy się chce przejechać pół warszawy w środku nocy.
Alternatywą jest taksówka za blisko 40 pln. Albo mandat.
Głupie baby.

Dzisiaj obczajałem linię 22.
Pierwszy raz miałem przyjemność poruszać się tą trasą.
No i oczywiście nie obyło się bez niewielkiej przygody.
W miejscu, gdzie aleja Zieleniecka łączy się z ulicą Grochowską są wybudowane piękne, wielkie, nowe i kompletnie bezsensowne przystanki zaopatrzone nawet w małą pętlę, której nikt nie używa.
No wiecie - Unia dała kasę, to trzeba było ją wydać.

Jest tam również komplet zwrotnic, bo tramwaje mogą się skierować w prawą stronę na Gocławek lub w dać po lewości w kierunku dworca Wschodniego.
Ja miałem jechać w lewo.
No to cyk nadajnik w lewo.
I skucha, bo trzeba było ustawić na wprost, by jechać w lewo. Logiczne.
Wysiadłem, poprawiłem zwrotnicę i ruszyłem dalej.

Po kilku metrach kolejna zwrotnica.
Ja w sumie nadal chcę jechać w lewo, no to cyk - na lewo.
No i co? Jajco. Znowu skucha, bo żeby pojechać w lewo, trzeba ustawić prosto.
Moja wina, bo przegapiłem fakt, iż był to zjazd na wspomnianą wcześniej, zapomnianą przez wszystkich pętlę.
Wysiadłem, poprawiłem i z lekkim opóźnieniem minutowym dojechałem na kraniec przy Wschodnim.

Niby nic, a jednak kilka punktów doświadczenia wpadło. Więcej się tam nie pomylę.

p.s.
Do tej nielubianej pozycji motorniczych już nawet fotki zrobiłem z ukrycia. Będzie czym okrasić parę słów w tym temacie.