wtorek, 28 stycznia 2014

Dziadek z daszkiem.

W sumie to niewiele się dzieje, ale skoro mam wolny dzień, to trzeba się nieco uzewnętrznić na świat.

Ostatnio miałem dość śmieszną sytuację.
Jest sobie przy Ciepłowni Wola (przystanek taki) zakręt w kierunku Bemowa.
Normalne światła, przejście dla pieszych, pędzące samochody i takie tam sratatata.
Ale czasami trafiają się rodzynki.
Takim właśnie owocem był sobie pewien dziadek. Na oko przeżył w naszym niesprzyjającym klimacie jakieś 174 lata.
Poznałem po tym, że był mocno pochylony ku ziemi, a w ręku dzierżył kije do nordic walking (czy jak to się tam nazywa).
Specjalnie piszę, że w ręku (jednej ręce), bo druga dłoń była zajęta siatami. Musi jakieś zakupy gdzieś zrobił.
No i ten dziadek postanowił przejść po przejściu dla pieszych.
Zadanie wydawałoby się proste, ale niestety zapaliło się dla tegoż ojczulka światło czerwone.
Znaczy STÓJ.
No to stanął, ale zrobił to w tak kuriozalny sposób, że gdybym kontynuował jazdę, to obtarłbym mu daszek od czapki.
Zademonstruję to na zdjęciu poglądowym.


Staruszek stał mniej więcej tak, jak to zwalisko śniegu.
Muszę dodać, że tramwaj bardzo mocno "zachodzi" przy wykonywaniu skrętu. Znaczy się wystaje poza obrys torowiska. Można się nieźle zdziwić.
Matuzal jednak pewnikiem nie jedno w życiu widział, a i Niemca ani chybi samojeden bił kijem, to mu żaden tam głupi tramwaj strasznym nie jest.
Jak się ustawił, tak ani drgnął.
No i musiałem zatrzymać tramwaj na środku skrzyżowania, wyjść z kabiny, podejść do wiekowego uparciucha i delikatnie wytłumaczyć, żeby chociaż ze dwa kroki w tył zrobił.
Jego reakcja zbiła mnie kompletnie z pantałyku.
- Ale poczemu? - zapytał.
Poważnie, jak Czesio z serialu animowanego "Włatcy Móch".
Polecenie jednak na szczęście wykonał.
Daszek jego czapki praktycznie dotykał ściany tramwaju.
Trzeba przyznać, że dziadziunio miał wyczucie.

A i jeszcze jedno takie w sumie trochę wesołe.
Ostatnio marudziłem (nienawidzę tego słowa), że mi zimno w kabinie i wieje i czarna rozpacz.
Na fali tegoż nieszczęścia, gdy dostałem kolejny tramwaj i znowu zaczęło mi wiać po uszach, to postanowiłem nawet zrobić fotkę podejrzanej dziurze.
Napchałem tam papieru (takie rozwiązania techniczne), ale wiało bez zmian.


Nie napiszę nawet, co tam sobie pod nosem gadałem, bo to nie przystoi na forum publicznym takich słów używać.
Przy którymś z powrotów do kabiny (po przełożeniu zwrotnicy, czy po wizycie na ekspedycji), w złości nieco mocniej zatrzasnąłem drzwi.
I tu nastąpiło pewne zaskoczenie.
Zamiast zwyczajnego, pojedynczego CLICK, usłyszałem dodatkowy dźwięk w stylu CLACK.
Znaczy dwa kliknięcia wystąpiły.
Od tego momentu przestało wiać. W kabinie zrobiło się ciepło i przytulnie.
W myślach przeprosiłem wszystkich tych, którym życzyłem źle. Pewnie nawet się zrobiłem nieco czerwony ze wstydu.

A z dobrych rzeczy, to do linii, którymi da się jeździć bezpiecznie chciałbym dopisać weekendowe 27 i 31.
Bardzo przyjemne trasy, chociaż krótkie.

niedziela, 26 stycznia 2014

I zimno i pada na to miejsce w środku Europy

Dzisiaj pracowałem w rękawiczkach. Prawie jak polityk.
Tak mnie przewiało, że ręce grabiały, a tu trzeba wytrzymać dziesięć godzin w przewiewnym pomieszczeniu.
Taka sytuacja wpływa bardzo dobrze na reumatyzm, który w końcu się pewnie pojawi.

Ciut z innej beczki.
Nasz Nadzór Ruchu dostał (albo jak kto woli - zakupił) nowe fotoradary. O takie:



Fajne, ręczne, laserowe. Mogą teraz do nas strzelać. Jak szturmowcy. O tacy:



Tylko w przeciwieństwie do szturmowców, oni zawsze trafiają. W sensie, że Nadzór nie pudłuje.
Niestety, to jest problem. W sumie tylko dla motorowych.
Ale jak się jeździ zgodnie z przepisami, to nie ma tragedii. Da się żyć.
Dostali też nowe samochody. Wypas.
Dacia Duster II od niedawna rozpoczęły patrolowanie warszawskich torowisk.
Na pewno jest im tam w tych samochodach ciepło.
Mi nie jest.
Jeżdżę sobie tramwajem o numerze bocznym 2147.
Powiem szczerze, że wieje. Można by rzec, że piździ jak w Kieleckiem, pomimo tego, iż ogrzewanie jest włączone od godziny 5:02 (a zapis audio był dokonywany o 18:00).
Nie jest tak zimno, jak na zewnątrz oczywiście, ale muszę siedzieć w polarze. Rozpatruję również opcję założenia rękawiczek.
No i to jest taka w sumie lekka skucha. Bo niby jako motorowy, to powinienem mieć ciepło, żeby być zdrowym.
A tu się okazuje, że trzeba być zahartowanym niczym Conan wychowany w górach Cimerii, bo w innym przypadku człowiek po jakimś czasie tak czy siak zaczyna kichać.
Zresztą kichanie to pikuś.
Ostatnio miałem fajną zmianę. Króciutką, bo sześć godzin tylko.
Problem polegał na tym, że przez te sześć godzin, non stop w kółko wiało mi przez jakąś cholerną dziurę prosto w ucho.
Oczywiście ja to jestem twardy Słowianin (prawie barbarzyńca taki jakby), ale gdyby trafiło na osobnika bardziej podatnego na zmiany klimatyczne, no to krótka piłka by była.
Skurcz mięśni jakiś masakryczny, zapalenie ucha wewnętrznego i horror w biały dzień.
Facet (albo babka) idzie na zwolnienie i dwa tygodnie go w pracy nie ma.
No to trochę bez sensu jest.
Nie lepiej założyć nowe uszczelki?
Ale wiecie. Lasery, bajery, fury, komóry. To też kosztuje.

A następnym razem poruszę temat pielgrzymek tramwajowych. Jak nie zapomnę, albo co.

wtorek, 21 stycznia 2014

Ktoś lubi poniedziałki?

Mi to w sumie za jedno, jaki jest dzień tygodnia.
Od kiedy pracuję w Tramwajach Warszawskich i niedziela wypada mi albo we wtorek, albo w piątek (bywa, że czasami w czwartek), to mniejszą uwagę przykładam do dni tygodnia.
Ale czasami, gdy trafi się kumulacja niefortunnych zdarzeń, to patrzę sobie w kalendarz by upewnić się, który to dzień przyniósł dziwne zrządzenia losu.

Tak było właśnie w ostatni poniedziałek.
Rozpoczęło się niewinnie od tak zwanego Pawła.
Paweł zaległ był na ławeczce przystankowej w pozycji zaawansowanego jogina. Spał lekko pochrapując.
Jego imię poznałem w momencie, gdy delikwentem zainteresował się patrol policji.
Mili panowie uprzejmie szturchnęli rzeczonego Pawła pytając o imię i kontrolę nad funkcjami motorycznymi.
Paweł nad wyraz elokwentnie odpowiadał na zadane pytania i nawet pamiętał jakim autobusem nocnym ma do domu dojechać.
Aha, bo nie wspomniałem, że to godzina trzecia rano była (z hakiem).
W sumie prócz ubrudzonej wymiocinami kurtki, Paweł sprawiał wrażenie kontrolującego sytuację.
Na jego stanowsze "Nie chcę na Kolską" powtórzone dwa razy, panowie policjanci odpuścili i obiecali prowadzić obserwację z pojazdu, dopóki nie pojawi się autobus.
Gdy podjechał mój środek transportu, okazało się, że podróż do źródeł wypłaty będę kontynuował w towarzystwie Pawła.
Na szczęście moczygęba dosiadł się do jakiegoś bogu ducha winnego osobnika. Oczywiście swoją utytłaną kurtką ubrudził jegomościa, ale tamtemu to chyba niezbyt przeszkadzało, bo nawet się nie poruszył.
Twardziel ani chybi.
Do pracy dotarłem równo 3:52 i przystąpiłem do poszukiwań tramwaju.
Jedno muszę powiedzieć.
Na Woli wszystko jest pięknie opisane na karcie wozu i nie ma potrzeby biegania po całej zajezdni w celu namierzenia przydzielonego składu (jak to miało miejsce na Żoliborzu).
To bardzo ułatwia motorowemu rozpoczęcie pracy.
Tabor znalazłem, wszedłem do środka i ZONK.
Takim jeszcze nie jeździłem.
A tu ciemno jak w eee... tunelu. Nawet nie wiedziałem, gdzie jest przycisk do podnoszenia pantografu.
Na szczęście zawsze noszę przy sobie latarkę. Dałem radę.
Pulpit wyglądał tak:


No to przyciskam przyciski, kręcę pokrętłami. Niby wszystko cacy, ale jakby nie do końca.
Się okazało, że tramwaj nie działa poprawnie. W sumie to praktycznie wcale nie działa.
No to szybki telefon do Patronów, by wspomogli wiedzą.
Wspomogli. W pięć minut przybyło dwóch, twardych facetów i od razu wzięli tramwaj w obroty.
Po kolejnych pięciu minutach już biegłem do mechaników, by przydzielili mi inny wagon.
Dostałem jakiegoś staruszka, który ledwo zipał, ale za to działał poprawnie. Znaczy jeździł.
Z lekkim, kilkuminutowym opóźnieniem wyjechałem z zajezdni.
Linia 23 ma jeden ze swoich krańców na ulicy Czynszowej. Na Pradze (dzielnica taka w Warszawie).
Oczywiście dotarłem z opóźnieniem.
No to zawijam kiecę i lecę.
Za pierwszym zakrętem po wyjechaniu z pętli zaskoczył mnie taki oto widok


Śmieciara!
Panowie wykonywali swoje obowiązki, a ja stałem i podziwiałem kolorystykę kubłów na śmieci.
Czas mijał, minuty uciekały.
Siłą rzeczy na Bemowie byłem późno.
Przede mnie wjechała brygada, która powinna być za mną. Zostałem klasycznie zajechany.
Czyli pomimo tego, że poświęciłem całą przerwę, to nie mogłem wyjechać o czasie.
Znaczy kolejne opóźnienie.
A do tego zaczęła padać zamarzająca mżawka.
W kilka minut szyba wyglądała tak:


Pomimo włączonego nawiewu maksymalnego, musiało minąc ponad 30 minut, żeby dało się ten lód zbierać wycieraczką.
Twardym jednak trza być, nie miękkim.
Co drugi przystanek wyskakiwałem z kabiny i uzbrojony w ręczną skrobaczkę, pozbywałem się nadmiaru lodu z przedniej szyby.
Takie skakanie oczywiście powoduje opóźnienia. Duże opóźnienia.
Na Czynszowej przyjechałem na -15. A tam przerwy dwuminutowe są ustawione przez ZTM.
Wtedy właśnie sprawdziłem kalendarz.
No tak. Poniedziałek.

Podobieństwa do imion i sytuacji opisanych dzisiaj są przypadkowe :)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Demon w telefonie

Się tak zastanawiam, czy pisać, czy nie pisać.
Zawiesić bloga, czy skrobać.
Bo prawda jest taka, że nie da się ciągle pisać w samych superlatywach.
Na przykład o linii 10 złego słowa nie mogę powiedzieć.
Rozkład pięknie napisany, nie trzeba się śpieszyć. Można poczekać na dobiegających i czasami odpuścić jeden cykl świetlny.
Dobra robota ZTM!
Podobnie rzecz ma się z linią 14.
To jest taki jakby transformer. Wyjeżdża z zajezdni jako linia 1, potem się przebiera w 10, by na koniec przedzierzgnąć się właśnie w linię 14.
Trochę to wprowadza fermentu wśród pasażerów, ale na pewno ułatwia życie planistom i wykorzystuje w pełni tabor, bez potrzeby wyprowadzania dodatkowych składów na szlak.
Podoba mi się.
Jedyny mankament, to uciążliwy proces zmieniania tablic. Czasami trzeba się mocno nabiegać, ale w nowszych modelach, gdzie wyświetlacze są elektroniczne, to dla motorowego takie zmiany numeracji nie stanowią większego problemu.
Jest klawo.

Schody zaczynają się w momencie, gdy na twojej drodze stanie, albo co gorsza na nią wejdzie nierozgarnięty pieszy.
Tak właśnie miałem w okolicach Dworca Wileńskiego.
Jest tam standardowy skręt (od strony Starego Miasta).
Tramwaj sobie stoi grzecznie na światłach, a gdy dostanie sygnał startu, to sobie spokojnie wjeżdża na przystanek.
Przedtem jednak jest przejście dla pieszych i o tym właśnie przejściu będzie historia.
Ludzie tam dostają małpiego rozumu i nie patrzą.
Ba, nawet nie słuchają.
Biegają sobie tam i sam, a to do autobusu, a to by po prostu szybciej pokonać 3 metry po torowisku.
Trzeba się do tego przyzwyczaić.
Dlatego zawsze wjeżdżam tam z wciśniętym dzwonkiem ostrzegawczym.
Bywa, że muszę go użyć ponownie, by zwrócić uwagę pieszego na czterdzieści ton żelaza i stali w postaci tramwaju.
Jednak nie zawsze się to udaje.
I tak właśnie było wtedy, gdy pani pisząca SMSa nie zwróciła uwagi ani na światła, ani na nadjeżdżający tramwaj, ani na dwa dzwonki ostrzegawcze.
Dodam, że z przeciwnej strony inny skład ruszał z przystanku.
Ona i tak weszła.
Całe szczęście, że zwolniłem do minimum, bo nie byłem do końca pewny, czy kobieta zdaje sobie sprawę, w jakiej rzeczywistości funkcjonuje.
No i nastąpiło BUM w tramwaj.
Bardziej ona weszła na wagon, niż tramwaj ją uderzył.
Ale stres jest.
Najgorszy moment był wtedy, gdy po uderzeniu dziewczyna się przewróciła i zniknęła z mojego pola widzenia.
Nie wiedziałem, czy się odbiła i upadła na pupę, czy wciągnęło ją pod koła.
Horror.
Zatrzymałem wagon na środku skrzyżowania i wyszedłem (a właściwie wyskoczyłem) sprawdzić jaki jest stan rzeczy.
Na szczęście okazało się, że wystąpiła wersja z upadkiem na pupę.
Podniosłem panią, zapytałem jak się czuje, sprawdziłem odruchy i zaprosiłem do środka tramwaju.
Ona oczywiście jak nakręcona, że przeprasza, że się zagapiła, że przeprasza, że nic jej nie jest, że przepraszam, że się zagapiła, że ona do pracy, że przeprasza...
Znaczy nie jest najlepiej.
Zawiadomiłem Centralę Ruchu i po kilku minutach nadciągnęły posiłki z Nadzoru.
Panowie sprawnie zajęli się sytuacją, wezwali karetkę (chociaż pani nadal twierdziła, że nic jej nie jest i chce do pracy już jechać) i przystąpili do standardowych czynności.
Po kolejnych kilku minutach przyjechała karetka, panowie Ratownicy zadali kobiecie kilka testowych pytań i zaprosili do wnętrza swojego wehikułu by spisać dane i być może zbadać dokładniej.
I w sumie to by było na tyle.
Pani po opuszczeniu ambulansu jeszcze raz mnie przeprosiła za swoje gapiostwo.
Mogłem się tylko uśmiechać. Bo przecież nie będę pokazywał, że bardzo się tym przejąłem, a w głowie ciągle siedzi mi wersja z wciągnięciem pod koła. Dobra mina do słabej gry.
Po niecałych 20 minutach mogłem jechać dalej.

Najbardziej zaskoczyła mnie reakcja ludzi.
Wiecie, że nikt nie żałował tej pani? Nikt nad nią nie utyskiwał.
WSZYSCY chcieli jechać dalej. Wszystkim się śpieszyło. Niektórzy nawet próbowali wszczynać awantury, by przyśpieszyć proces.
No dobra, nie wszyscy.
Jeden pan, który jak się potem okazało był kierowcą - weteranem, podał mi numer telefonu do siebie i powiedział, że chętnie będzie świadkiem, bo widział, że jechałem z atencją i że używałem sygnałów dźwiękowych i że to ta pani wtargnęła pod jadący tramwaj.
Podziękowałem mu wylewnie.
Takie wyjątki przywracają wiarę w człowieka.

Jedna rzecz mnie tylko zastanawia.
Motorowy nie może jeść, pić czy rozmawiać przez telefon w trakcie jazdy (o papierosach nie wspominam, bo palenie w kabinie powinno być karane pręgierzem). Te czynności rozpraszają uwagę i takie tam sratatata.
Ale potrącenie człowieka nie rozprasza.
Można jeździć.
Jak dla mnie - dziwaczne.

wtorek, 14 stycznia 2014

Dzieci na schodach.

Znajoma z pracy popełniła krótki, aczkolwiek bardzo treściwy wpis na twarzoksiążce.
Sprawa tyczy się nie tylko dzieci, ale również zwierząt pociągowych (znaczy ciągniętych na smyczy, czy innym łańcuszku).

Oto słowo się napisało. Cytuję:

Drogie Mamy, Babcie, Opiekunki lub inne Ciocie podróżujące komunikacją miejską z małym dzieckiem ciągniętym za malutką rączkę.
Miejcie litość nad dzieckiem i nad wszystkimi innymi korzystającymi z tych samych środków lokomocji.
Małe dziecko ma za małe (krótkie) nóżki żeby samodzielnie pokonać wysokie stopnie tramwaju lub autobusu, a WY w końcu podnosicie je za rączkę wyrywając ją dziecku ze stawu.
Rozumiem, że dziecko musi nauczyć się pokonywać schody, ale jest milion innych miejsc gdzie można takie trudności potrenować.
Np. klatka schodowa we własnym bloku, ale nie schody w komunikacji.
To samo się tyczy przycisków do otwierania drzwi.
Jak już dziecina sięgnie, to nie ma siły nacisnąć (tu proponuję treningi w windzie).
Codziennie rano targając dziecinę do żłobków i przedszkoli nie dość, że opóźniacie odjazd z przystanku (światła uciekają szybko), to nawet nie zdajecie sobie sprawy na jakie niebezpieczeństwo narażacie te niewinne i nieświadome niczego istoty.
Przykład:
Mamusia wysiada pierwszymi lub ostatnimi drzwiami z tramwaju, popychając przed sobą dziecko.
W TYCH drzwiach nie widać NIC w lusterku wstecznym.
Wyjdź mamo pierwsza, weź dziecko na ręce, zestaw ze stopni, a nie schylona trzymając je między nogami wystawiasz je co stopień niżej, potem się potykasz upadasz i to upadasz na dziecko, które masz przed sobą.
Robisz mu krzywdę, ale żeby w jakiś sposób zagłuszyć swoją bezmyślność szukasz winnych.
Nie napiszesz przecież, że się potknęłaś, albo że potrącił Cię inny pasażer (przecież nie masz jego danych), więc sru winę na motorniczego / kierowcę, że przyciął drzwiami albo cokolwiek innego.
Bo winny musi być ktoś, ale nie bezmózga mamusia.
WŁĄCZCIE MYŚLENIE.
To nic nie kosztuje, a zaoszczędzi przykrości wszystkim korzystającym z komunikacji miejskiej!
I pamiętajcie, że najbezpieczniejsze drzwi dla dzieci i osób starszych to drzwi środkowe ! Amen !

podpis znany redakcji (czyli mnie).

piątek, 10 stycznia 2014

Kolejny Wolny dzień

Wolny dzień na Woli brzmi dobrze.
Można sobie usiąść i napisać parę trudnych słów.
Np. Izolator, sygnalizacja wzbudzana, odcinek jednotorowy, przełamanie blokady i inne takie sratatata.

W czwartek miałem okazję pierwszy raz poprowadzić tramwaj linii 20.
Jako, że zajezdnia R1 jest dobrze zorganizowana, to został mi przydzielony Patron, dzięki któremu stres związany z poznawaniem nowej linii był znacznie mniejszy.
Jeszcze przed wyjazdem z zajezdni nastąpił mały ZONK, bo był jakiś skok napięcia i pantograf mi opadł. Trzeba było szybko zastosować w praktyce wiedzę zdobytą na szkoleniu i nie wpadać w panikę.
Wykonanie kilku tajnych ruchów odblokowało tramwaj i po 30 sekundach mogliśmy kontynuować przygodę.
Musicie wiedzieć, że przy wyjeździe każda sekunda jest cenna, bo jeżeli jeden tramwaj przyblokuje tor wyjazdowy, to w mgnieniu oka tworzy się za nim kolejka, a opóźnienie przy wyjeździe rzutuje na całą, pozostałą trasę.

W kierunku Żerania, to właściwie nie było problemu, bo trasę znałem, ale w drugą stronę już nie było tak różowo.
Szczególnie na odcinku Koło - Boernerowo.
Jedyne takie miejsce w Warszawie, gdzie tramwaje jadą bezpośrednio naprzeciw siebie po jednotorowym odcinku.
Są co prawda wyznaczone specjalne "mijanki", ale obserwowanie nadciągającego tramwaju nie należy do najmilszych widoków w życiu.
Głównym zabezpieczeniem jest specjalny system sygnalizatorów (też jedyny taki w mieście).
I nie ma przebacz.
Jeżeli motorowy nie zastosuje się do tych światełek, to automatycznie wyłącza napięcie na całym odcinku od Koła do Boernerowa.
Tramwaje znajdujące się w danej chwili na tym dystansie zostają pozbawione prądu i występuję efekt dupy zbitej, czyli wszystko leży (znaczy pantografy głównie).
Wtedy jest nie lada ambaras. Muszą przyjeżdżać specjalne siły zbrojne, Nadzór Ruchu i Duch Maszyny wie kto jeszcze, by ogarnąć całość sprawy i przywrócić normalne funkcjonowanie taboru.
A to wszystko trwa. Minuty uciekają, a pasażerom otwierają się ostre narzędzia w kieszeniach.
Zresztą wystarczy, że jeden z tramwajów jedzie opóźniony i też może spowodować zatrzymanie.
Bo jak zdajecie sobie świetnie sprawę, po jednym torze dwa tramwaje podążające w przeciwnych kierunkach nie zajadą zbyt daleko.
Dlatego sprytna sygnalizacja świetlna wykrywa nadciągające zagrożenie i wstrzymuje ruch do chwili, gdy opóźniony tramwaj nie przejedzie.
Jest tam też sławny przystanek Archimedesa.
Nie to, żeby do niego należał, ale tak właśnie się nazywa.
Z nieznanych mi przyczyn jest to miejsce, w którym ZAWSZE jest ślisko.
Nie ma znaczenia, czy lato, czy zima, czy słońce czy deszcz. Nawet przy prędkości 10 km/h tramwaj potrafi się tam poślizgnąć i przejechać dodatkowe 2-3 metry.
Nic przyjemnego. Szczególnie dla osoby, która zdecyduje się przebiec tuż przed czołem wagonu.
Może się okazać, że nie zdąży na tramwaj. Ani ten, ani na następny.
Za to otrzyma darmową podwózkę karetką do najbliższego szpitala.
Sama pętla Boernerowo to też niejakie kuriozum.
Bywa, że tramwaj się tam nie zatrzymuje, bo ZTM ustawia przerwę dla motorniczego wynoszącą całe 0 (słownie zero) minut.
Zdarzało się, że pasażerowie myśląc, iż tramwaj swoje na pętli odstoi (no bo to przecież logiczne, że motorniczemu należy się przerwa po trasie, która trwa ponad godzinę) bagatelizowali sprawę i w efekcie nie zdążali wsiąść do wagonu, bo skład odjeżdżał.
Tak. 0 minut to stanowczo zbyt mało na zrobienie siku w krzakach (bo oczywiście kibelka tam nie ma).
Pewnie gdzieś w lesie stoi jakiś Toi Toi, ale drzewa zasłaniają widok i niewiele widać.
Zresztą gałęzie praktycznie dotykają boków tramwaju, więc nawet wysiąść jest trudno.
Sama linia 20 przejazd ma dość dobrze ustawiony. Nie trzeba się zbytnio śpieszyć, a przerwa na Żeraniu Wschodnim nieco rekompensuje brak sjesty na Bemowie.
Ogólnie mówiąc - nie jest tak źle, jak to niektóre diabły malują.
I tym optymistycznym akcentem wracam do odpoczywania i zbierania energii na weekend, bo szykują się dwa dni ze zmianami po 10 godzin.
Twardkim trzeba być Słowianinem, a nie mnientką ninją.
Czego sobie i Państwu życze.

wtorek, 7 stycznia 2014

Piłeś - nie jedź.

Z nowym rokiem, nowe wyzwania.
A już się dzieje. Jeden motorowy z Łodzi narozrabiał mocno i teraz na wszystkich zajezdniach są przeprowadzane badania prewencyjne.
Każdy motorowy jest potencjalnym pijakiem. A jak pijak to pewnie i złodziej.
Bo każdy pijak to złodziej.
Ja też dmuchałem. Co prawda wilkiem nie jestem i tym moim dmuchaniem domku świnek bym nie rozwalił, ale udało mi się dwukrotnie zawiesić cymes badający trzeźwość.
Za dobrze dmucham ani chybi.
Trzecia próba wykazała, żem trzeźwy jak niemowlę z dobrego domu, znaczy mogę prowadzić tramwaj.
No to poprowadziłem.

Pierwszy szok na nowej zajezdni powoli mija, ale uczciwie powiem, że drugiego dnia, jak samojeden na linii 24 jeździłem to wcale nie czułem się fantastycznie.
Na szczęście zmiana było krótka i po sześciu godzinach oddałem wóz.
Jednak to wystarczyło, żeby wywołać we mnie stan emocjonalny popularnie zwany kryzysem.
Ciężko to wytłumaczyć osobom, które nie prowadzą tramwaju, ale motorowy na linii, której nie zna jest narażony na pułapki, z których ciężko się wykaraskać, a ambaras może być naprawdę poważny.
Nie chodzi tu tylko o ustawienie zwrotnic, ale również o cykle świetlne i specyficzne skrzyżowania, oraz potencjalne zagrożenia, które wynikają z miejscowego folkloru.
Można to porównać z jazdą we mgle przy widoczności 50 metrów bez świateł, w deszczu i z popsutym prędkościomierzem.
Po powrocie do domu zapytałem żoneczki jak się nazywam, potwierdziłem odpowiedź w dowodzie osobistym i upewniwszy się, że jestem kim jestem, na kilka godzin zapadłem w rodzaj letargu przed monitorem komputera.
Ale już czuję się lepiej. Już rozmawiam z ludźmi.
Kolejnego dnia na tej samej linii nie miałem żadnych opóźnień. Wszystko poszło gładko i przyjemnie.
Bardzo fajna linia, bo długo się jedzie i czas szybciej mija, a i mieszkańcy Pragi też jakby bardziej cywilizowani.
Niektórzy nawet bilety kupują. Po kilka. Muszę sobie wsypać większą ilość drobniaków do mieszka.
A i słowo "dziękuję" słyszę tu częściej niż w innych dzielnicach Warszawy.

Wracając do dmuchania. Bo dmuchnąć to każdy sobie lubi od czasu do czasu.
Nie wszyscy mają w tym doświadczenie. Na przykład ja.
Pierwszy raz w życiu dmuchałem w alkomat. Poważnie.
Nawet jak czasami policja do kontroli mnie zatrzymywała, to nie zdarzyło się skorzystać z tego ustrojstwa.
A tu zaskoczenie - przed pobraniem kluczyków do wozu, trzeba zadąć w trąbę.
Myślałem, że to urządzenie wygląda inaczej. Bywało, że widziałem takie cuda na filmach (tych amerykańskich) ale to, które dostałem do wypróbowania wcale ich nie przypominało.
Bardziej było zbliżone do pałki policyjnej (wersja mini) lub do paralizatora.
I gdy dyspozytor powiedział  "Pan cyknie panie Jarku",  to byłem lekko skonsternowany i nawet się zapytałem, kogo konkretnie mam cyknąć tym ustrojstwem.
Skończyło się jednak jedynie na dmuchaniu.
Rzeczony dynks wygląda tak:



Wiele osób pyta się mnie, jakie są różnice między zajezdniami, bo jak mogliście przeczytać w moim poprzednim wpisie, takie odmienności występują.
Na razie nie chcę się wypowiadać, albowiem po kilku dniach ciężko wszystko wychwycić.
Jak na razie przychodzi mi do głowy jedno porównanie.
Na pewno oglądaliście film Złoto dla zuchwałych, albo Parszywą Dwunastkę, albo chociaż Działa z Navarony (ostatecznie Ucieczka na Atenę).
We wszystkich tych filmach występują niemieccy żołnierze.
Karni, zdyscyplinowani, sztywni, znający się na swojej robocie, dobrze wyposażeni, wyszkoleni i wierzący w to, co robią.
Jednak wszystkie pojedynki wygrywają wyluzowani, amerykańscy bojownicy o wolność (albo greccy, jeżeli walczą o złoto ukryte w klasztorze). Osobnicy, którzy bardziej polegają na swoich przyzwyczajeniach i zdolnościach niż na przepisach zawartych w podręcznikach.
Oni się buntują, oni nie noszą przepisowych mundurów, oni palą cygara i czasami nawet chodzą lekko wstawieni.
Ale znają się na swojej robocie jak mało kto i dowództwo to docenia.
W tramwajach rygor jest potrzebny, bo załoga nie składa się jedynie z herosów.
Jednak jak na razie bardziej odpowiadała mi rodzinna atmosfera Żoliborza niż "per pan" na Woli.
Być może to się z czasem zmieni i docenię sztywne relacje panujące tutaj między pracownikami.

Na koniec pan, który nie powinien wsiadać do tramwaju ani jako motorowy, ani jako pasażer.


Nie przynudzam więcej. Idę odpocząć, bo poranne zmiany wykańczają mnie kosmiczne i muszę odsypiać w ciągu dnia.

piątek, 3 stycznia 2014

Wolna Wola

Nowy rok, nowa zajezdnia.

Pierwszy dzień przeżyłem dość spokojnie na tak zwanej Gotowości Do Pracy.
To rozwiązanie zapewniło mi możliwość bliższego poznania zajezdni oraz zasięgnięcia języka wśród stałych bywalców.
Powiem wam, że mocno się zdziwiłem różnicami między zajezdnią Wola, a Żoliborz.
Dwa, różne światy.
Właściwie to czuję się tak, jakbym od nowa do pracy przyszedł. Kompletny greenhorn (w wolnym tłumaczeniu żółtodziób, ale w dzieciństwie czytałem Winetou i jakoś to określenie podoba mi się bardziej).
Jakbym nic nie umiał. Wszystkiego uczę się od nowa.
A to dopiero początek.
Wola to specyficzne miejsce. Powiedziałbym, że to stan umysłu. Wychowałem się na Woli, to wiem.
Tak samo jest z zajezdnią.
Pomimo większego rygoru, który na początku może nieco przeszkadzać, to prządek tu panujący zaskoczył mnie bardzo pozytywnie.
Najbardziej ucieszył mnie fakt, że wszyscy są bardzo pomocni.
Miła pani o jasnych włosach oprowadziła mnie po budynku, pokazała co, kto, gdzie i kiedy urzęduje, zaprowadziła do magazynu (w celu pobrania gadgetów motorowego) i zaopatrzyła w zestaw numerów telefonów.
Nie błądziłem jak dziecko we mgle.
Na Żoliborzu sam musiałem wszystko "rozkminiać".
Tutaj od razu dostałem Patrona i to nie tylko wirtualnego, ale takiego prawdziwego, żywego i bardzo pomocnego.
Dodam, że na poprzedniej zajezdni z mocy Patrona nie skorzystałem ani razu przez pół roku.

Bo przy zmianie zajezdni w grę nie wchodzi tylko zmiana linii.
Tutaj jeżdżą inne rodzaje tramwajów niż na Żoliborzu, a co za tym idzie obsługa ich jest nieco odmienna.
To tak, jakbyś się przesiadał z samochodu osobowego wyposażonego w automatyczną skrzynię biegów do półciężarówki ze skrzynią biegów w kierownicy.
Dlatego bardzo jestem wdzięczny za to, że Patron czuwał na moim pierwszym kursem.
Dzięki temu mogłem się skupić na jeździe, a nie na martwieniu się, czy wyświetlacze, które widzę pierwszy raz na oczy działają poprawnie.

W trakcie jazdy głos w telefonie Patrona doniósł, że inny motorowy potrzebuje jego pomocy.
Opuścił mnie zatem na jedno kółko, pojechał tam, gdzie ludzie go potrzebowali, a potem ponownie dołączył do mnie.
Dla mnie heros.
Około 19:00 pożegnaliśmy się, ale nie było to koniec.
Powiedział, że skoro kończę o 22:30, to on zostanie trochę dłużej w pracy i dołączy do mnie gdy będę zjeżdżał na zajezdnię.
I dzięki Duchowi Maszyny za takich pracowników. Bez jego wskazówek poległbym podczas zjazdowego OC.
Na Żoliborzu podjeżdżało się pod halę, wysiadało z wagonu i tak kończyło dzień pracy. Resztę obowiązków przejmowali technicy.
A tutaj trzeba samodzielnie odprowadzić tramwaj na wskazany tor, powyłączać wszystko i dopiero udać się na dyspozytornię. Najwięcej zabawy jest z cofaniem.
Wielu motorowych nie lubi wykonywać tej czynności. Dziwnie jeździ się tramwajem do tyłu. No i trzeba bardzo uważać na zwrotnice. Łatwo wykoleić kolosa.
Takie jeżdżenie po terenie zajmuje nieco czasu i dlatego przewidziane jest na to 30 minut.
Trzeba jeszcze oczywiście ocenić stan wozu, a zauważone usterki zgłosić odpowiednim kapłanom Maszyny.

Przede mną trzeci dzień. Tym razem będzie to linia 24. Nigdy jej nie obsługiwałem, a na pętli Gocławek byłem może ze dwa razy w życiu i to ponad pół roku temu, gdy odbywałem szkolenia pod czujnym okiem instruktorskim.
Wtedy zupełnie inaczej patrzyłem na zwrotnice, na oznaczenia i na izolatory. Teraz wystarczy mi przyjechać na pętlę raz i już wiem czego i gdzie mam się spodziewać.

Aha. Obiecałem, że napiszę co oznacza tajemniczy slogan "szyny po napawaniu".
Słowo się rzekło - kobyłka u płota.


Nie chodzi tu o spawanie, ani o napluwanie. Nie zakłada się również nap.
Chodzi o reanimowanie prawie martwych szyn. Takie jakby plombowanie.
Dotyczy to szczególnie miejsc, w których tramwaje skręcają.
Przychodzą wtedy wynajęci panowie ze specjalistycznymi narzędziami i robią tak:


Praca tylko w godzinach nocnych, gdy żaden tramwaj się nie napatoczy.
Efektem ich pracy jest to, że szyny napawają motorowego nadzieją, iż wytrzymają przez kilka kolejnych miesięcy.
A na poważnie, to przyjeżdża pan spawacz i uzupełnia ubytki szyny. Po oczyszczeniu i wstępnym podgrzaniu, na miejsce ubytku zostaje nałożony nowy materiał (jakieś mieszanki metali hardcore'owych). Potem całość plomby jest szlifowana, by tramwaj zbytnio na naprawionym elemencie nie podskakiwał.
Wedle niektórych specjalistów technologia jest mało wydajna, ale pewnie wychodzi dużo taniej niż wymiana torów.
Dlatego co jakiś czas pojawiają się tego typu ograniczenia prędkości (oczywiście nie uwzględniane w rozkładach jazdy) i wymuszają na motorowych opóźnienia spowodowane wolniejszą jazdą.
Ale za to można się napawać widokiem prawie nowych szyn.

W kolejnym odcinku napiszę o nowych zabawkach naszego Nadzoru Ruchu.
Normalnie lasery - bajery.
Mam nadzieję, że mnie wczoraj nie uchwycili w jakości HD.