wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni kurs

Kończę z Tramwajami na Żoliborzu.
Od pierwszego stycznia, niczym nowy bilet komunikacji miejskiej przechodzę metamorfozę i zaczynam jeździć z Zajezdni Wola (czyli w skrócie R1).

Najlepsze co mi się kojarzy z przenosinami to fakt, że uwolnię się od makabrycznej linii 6.
R1 jej nie obsługuje.
Oczywiście jest wiele innych, dobrych aspektów tej zamiany, ale o nich napiszę innym razem.
Teraz chciałem napisać o swoim ostatnim kursie, który nomen omen odbył się na osławionej "karuzeli", czyli właśnie wyścigowej szóstce.

Lecz najpierw spóźniony obrazek świąteczny z pisma "Mucha" nr 78 z roku pańskiego 1951.


To był dobry rok.
W naszym kraju na Wisłą:
- Polska zawarła umowę z ZSRR o wymianie obszarów przygranicznych.
- Zarządzeniem Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach utworzono
- Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne w Katowicach.
- Utworzono Polską Akademię Nauk.
- Ogłoszenie wyroku w tzw. procesie generalskim spowodowało bunt na okręcie hydrograficznym   Marynarki Wojennej „Żuraw”. Załoga uprowadziła go do Szwecji.
- Władysław Gomułka został aresztowany i osadzony w areszcie domowym.
- Powstała Fabryka Samochodów Osobowych (w skrócie FSO) na warszawskim Żeraniu.
- Z taśm FSO zjechała pierwsza Warszawa M20.
- W Warszawie odbył się pierwszy publiczny pokaz telewizyjny.

A na świecie:
- Uruchomiono pierwszą telewizję kablową (Chicago - 300 abonentów).
- Utworzono Mossad, izraelską organizację wywiadowczą (pierwszego kwietnia nota bene).
- Rozpoczęła się emisja programu Radio Wolna Europa dla krajów Europy Wschodniej.
- Pierwszy międzykontynentalny przekaz programu telewizyjnego. Było nim wystąpienie prezydenta USA Harry'ego Trumana.

Oj działo się, działo.
W tym roku też wszystko stanęło na głowie - przynajmniej dla mnie.
Gdyby tydzień przed złożeniem dokumentów do Tramwajów Warszawskich ktoś by mi powiedział, że będę motorowym, to bym się uśmiał jak norka i z tego śmiechu opluł monitor (gdybym przy nim siedział).
A tu taka niespodzianka.
I jeszcze mi się to podoba.
Dziwaczne.

Ale miało być o linii 6.
Chciałem zakończyć z fasonem, czyli w dobrym stylu. Bez marudzenia i bez opóźnień.
Nie dało się. No kurde bele się nie dało.
W sumie nie wyszło tak bardzo źle, a na pamiątkę cyknąłem sobie fotkę.


Dodam, że był to jeden z najstarszych wozów na zajezdni. Miał jeszcze uchwyt na sznurek od pantografu (dobrze, że samego sznurka nie było).
Do tego ponad 9 godzin na fotelu starego typu, bez amortyzatorów może wykończyć niejednego twardziela (takie fotele były stosowane w tramwajach, które obecnie rdzewieją na złomie, albo zostały sprzedane do Zaporoża czy innego Ałmazna).
Spróbujcie sobie przeprowadzić mały eksperyment.
Siedząc na twardym krześle (może być z IKEA) podskoczcie i bez asekurowania się nogami, w sposób słabo kontrolowany spadnijcie pośladkami na siedzisko. Kilka razy w odstępach sekundowych.
To ja tak miałem przez prawie 10 godzin. Ubaw po pachy.
Czasami czułem się jak laleczka, której ktoś odciął sznurki.
Raz przez te podskoki noga omsknęła mi się z hamulca i poczułem niekoniecznie miłe ciepło w brzuchu, bo nie zdążyłem wyhamować przed ograniczeniem prędkości.
Czujność zachowałem i nikt nie ucierpiał.
Montowanie takich foteli powinno być karane publiczną chłostą na rynku, albo przynajmniej kilkoma godzinami  w dybach lub pod pręgierzem.
Jednak wszystkie smutki znikają, gdy spotykasz kumpla na jednym z przystanków i tek kumpel (motorowy znaczy się) wylewa garnuszek miodu na serce odzywając się w te słowa:
- Ej stary, ty się na tej szóstce wyrabiasz co do minuty.
Dzięki. To podniosło znacznie moje morale do końca dnia.
Postanowiłem sobie, że będę się wyrabiał, to się wyrabiałem.
Co prawda dwa razy musiałem użyć mocy Jedi (raz by zepchnąć auto z torowiska, a drugi raz by zatrzymać rozpędzony wóz Straży Miejskiej), kilka razy ostro przycisnąłem zadajnik jazdy osiągając niebagatelną prędkość 55 km/h, rzuciłem trzy czary wpływające na zmianę sygnalizacji świetlnej i raz się teleportowałem by wyprzedzić inny tramwaj.
Ale zdążyłem.

W sumie to dręczy mnie jedno zajebiście ważne pytanie.
Kto u licha wymyślił sobie, że tramwaj MUSI jechać minimum 50 km/h żeby wyrobić się w czasie między przystankami?
To się chyba kwalifikuje do działania na szkodę spółki.
Może znajdzie się jakiś młody prawnik, który pochyli się nad tego typu sprawami, bo to co wyprawia ZTM z Tramwajami Warszawskimi nie wpływa dobrze ani na jakość usług, ani na bezpieczeństwo pasażerów.

Ale porzućmy troski i cieszmy się nadchodzącym Sylwestrem (nie, nie chodzi o Rambo).
Starajcie się w niego (w tego Sylwestra) nie strzelać zbyt głośno (polecam race, które robią mało huku, a pięknie wyglądają).

Bawcie się grzesznie i niekoniecznie do upadu.
Wypijcie za moje zdrowie i niech Wam się wszystko układa po dobrej myśli.

Darz Bór.

piątek, 27 grudnia 2013

Wyrzucili mnie.

Chwytliwy temat.
Nie poczułem się dobrze, gdy dotarła do mnie pewna wiadomość.
Skoro jednak życie trzeba traktować swobodnie jak w w tej piosence, to zacznę od dowcipu:

Dzwoni motorowy na dyspozytornię.
- Szefie, bo psa przejechałem. Co robić?
- Kopnij go gdzieś na bok i jedź dalej. Nie rób zatrzymania.
Po kilku minutach kolejny telefon.
- Szefie, kopnąłem go na bok, ale nie wiem co mam zrobić z radiowozem.

I może byłby to śmieszny dowcip, ale w samą wigilię Świąt Bożego Narodzenia musiałbym wykonywać podobny telefon.
O mały figiel i miałbym klasycznego dzwona z samochodem policyjnym typu blacharnia.
Panowie policmajstrowie sobie beztrosko wjechali na skrzyżowanie przy czerwonym świetle. Centralnie na placu Unii Lubelskiej.
I gdybym nie znał się na niefrasobliwych kierowcach, tak jak się znam i gdyby nie szkolił mnie jeden z najlepszych instruktorów w Tramwajach Warszawskich, to przydzwoniłbym centralnie w szoferkę.
Znaczy byłoby walone (taka nomenklatura tramwajowa).
Jednak hamować zacząłem już w momencie, kiedy radiowóz zbliżał się do torowiska.
Tylko moje doświadczenie uratowało życie średnio rozgarniętego kierowcy.
Myślicie, że przeprosił? A może podziękował?
Heh. Zwyczajnie uciekł, przy okazji zajeżdżając drogę tramwajowi jadącemu z przeciwnej strony.

Na szczęście była to jedyna, groźna sytuacja w ciągu całego dnia.
Pewnie dlatego, że większość warszawiaków wyjechała do rodziny na święta har har har. Taki żarcik.

Wstęp poczyniłem, to teraz przejdę do sedna.
Albo nie. Jeszcze nie.
Bo w końcu trzeba coś o prezentach świątecznych napisać. Wszyscy się chwalą, to mogę i ja.

Mikołaj świetnie trafił.
Kupił mi w prezencie dyktafon.
Teraz mogę sobie zapisywać cyfrowo to, co mi do łba strzeli.
Na przykład rodzaje pocisków, albo to, że mnie przenieśli na Pragę co wywołało głęboką frustrację z objawami depresyjno - maniakalnymi.
Ah, no i wygadałem się, ale nie jest to cała prawda.
Ale wracając do frustracji.
Zadzwonił do mnie kumpel (zwykły, szary pracownik) i powiedział, że podobno przenieśli mnie na Zajezdnię Praga.
Trochę mi się słabo zrobiło, nie powiem. Bo to mi ani nie po drodze, ani dojazd dobry. Z nocnego blisko pół kilometra piechotą przez Szmulki.
Tak tak, z nocnego, bo jak wiecie dobrze - w końcu czytacie tego bloga - motorowi pracują od trzeciej rano do trzeciej rano. Oczywiście w zmianach, ale trzeba dojechać czasami na 3:15 czy wyjść z pracy o 2:45.
Takoż jak wspomniałem, nie byłem zadowolony i kilka nieprzyjemnych słów sobie na mój nowy dyktafon nagrałem.
Żółć przepełniała mnie przez całe święta, bo nie miałem jak potwierdzić tej jakże niemiłej dla mnie wiadomości.
Po przemyśleniu całości i w świetle wydarzeń, które nastąpiły później, postanowiłem jednak nie przelewać na papier mojej frustracji.
Kilka dni z tym czekałem, żeby niepotrzebnie fermentu nie robić, bo napisać duby smalone łatwo, ale odkręcić je jest trudniej niż babcine weki.
Okazało się, że owszem - przenoszą mnie, ale nie na Pragę, a na Wolę.
A ja przecież chłopak z Czerwonej Woli jestem. Tam się wychowałem.
Jedyne, czego żałuję to fakt, że nikt do mnie nie zadzwonił. Nikt nie uprzedził oficjalnie, albo chociaż pół oficjalnie.
Dużo lepiej bym się poczuł, gdyby kierownik dał mi jakiś znak - sygnał, że dla dobra ludzkości muszę wykonać ten mały krok i wesprzeć szeregi motorowych na Woli swoją osobą.
Wiecie, takie korporacyjne blah blah blah dla podtrzymania morale i inne tam takie sratatata.
I ja bym wtedy powiedział, że nie ma czasu do gadania, bo moi ludzie mnie potrzebują!
Zawinąłbym pelerynką i poleciał niesiony siłą mięśni i mocy nadprzyrodzonych.
Wszystkiego jednak dowiedziałem się dopiero w piątek (w sumie to jedyny dzień, w którym mogłem się czegokolwiek dowiedzieć).
Pogadałem z kierownikiem, opowiedziałem o moich wątpliwościach, a on mnie wtedy oświecił, że nie skazuje mnie na praską banicję, a wysyła z misją na Wolę.
Humor od razu mi się poprawił.
Bo chociaż z faktu przenosin zadowolony do końca nie byłem, to jednak Zajezdnia R1 jest bliska mojemu sercu, bo tam się uczyłem prowadzić tramwaje. Tam się wszystko zaczęło.
Tam też pracuje Patron, który szlifował mnie na początku kariery w Tramwajach Warszawskich.
Mam nadzieję, że zostanie mi on przydzielony ponownie.
O kierowniku nic nie będę pisał, bo mi potem ktoś zarzuci, że cukruję :)

Czyli jednym słowem, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
I nie trzeba ufać niepotwierdzonym wiadomościom.
Nie zmienia to jednak faktu, że gdybym sam do kierownictwa nie poszedł, to nadal bym pracował w błogiej nieświadomości.

No to ten tego, Szczęśliwego Nowego Roku i aby Wola okazała się być miejscem, gdzie dobro zwycięża.

niedziela, 22 grudnia 2013

Bydlęta klękają

Idą święta, idą święta.
Na wagonie są zwierzęta.

Poważnie. Zimno się zrobiło i panowie żulowie wylegli tłumnie ze swoich nor, zakamarków i domków z kartonu w poszukiwaniu cieplejszych miejsc.
Często takie miejsca znajdują w okolicach drugiego wagonu i tam urządzają sobie swoje gniazda.
Niektórzy wysiadują jajka, a inni spożywają posiadane zasoby.
O takich właśnie delikwentach opowiedział mi ostatnio jeden z kumpli.
Oto jego historia:

Wczoraj około 23:00 na krańcu Wyścigi zmieniałem tablice na zjazdowe (tak zwane przebieranie wagonu).
W starszych typach wagonów trzeba wymieniać oznaczenia ręcznie, żeby klientela wiedziała, że dany tramwaj nie jedzie zwyczajnie po trasie.
Oczywiście guzik to daje i swojego się zawsze nasłuchamy.
Mądrzejsi przeczytają, głupsi złożą skargi na nieuprzejmości motorowego, który sobie trasę nagle zmienił.
Ale wracając do sedna.
Wchodzę ci ja do drugiego wagonu, patrzę, a tu nic nie widzę - tak nadymione papierosami było - jak nie przymierzając w szkolnej ubikacji.
Na krzesełkach siedzą sobie dwaj panowie menelowie i żywo dyskutując zajadają lokalne przysmaki w formie rybek z puszki.
Pełna kulturka. Gazetki na kolanach rozłożone, żeby rybą w oleju ubrania nie utytłać. Buteleczka wina w ręku każdego pana już do połowy opróżniona.
Sielanka
Jak mnie zobaczyli, to wcale nie stracili rezonu. Wręcz przeciwnie - zaproponowali poczęstunek i przyłączenie się do degustacji.
Czasu mało, więc musiałem odmówić oraz w żołnierskich słowach wytłumaczyć, żeby opuścili wagon.
Jednak nie było łatwo.
Drugi z panów zrobił "oczy kota ze Shreka" i wyciągając w brudnej ręce puszkę z rybami rozpoczął kuszenie delikatesem.
Nie dałem się. Twardy byłem. Nawet głos podniosłem i jeszcze w miarę grzecznie zaproponowałem, by wypier... chodzili szybko w te pędy z tramwaju, bo to nie jest bufet czy inszy wagon Warsu.
O dziwo potulnie pozbierali manele i wyszli.
Jednak na odchodnym usłyszałem, że jestem nieużytek i powinienem się wstydzić, że ludziom nie dam w spokoju kolacji spożyć.
Może bym i odpuścił całe zdarzenie, może dałbym im zjeść i wypić, ale poziom zasmrodzenia papierosami oraz ilość petów rozrzuconych dookoła przechyliły czarę i złość się wylała.
Szkoda, że nikt z pasażerów nie zgłosił tej sytuacji od razu. Ciekawe jak długo jechali.
Reagujcie. To nic nie kosztuje. Motorowy zajmie się sprawą, albo wezwie posiłki.

Ten typ pasażerów to tylko jeden z rodzajów.
Inny, który występuje głównie na liniach o niższych numerach to zwyczajna hołota i złodzieje.
Nie dalej jak tydzień temu, kumplowi na krańcu Czynszowa zajumali tablice boczne i tylne (długi prostokąt z nazwami przystanków i kwadrat).
Ktoś ani chybi obchodził dwudzieste trzecie urodziny i miał kumpli debili. Znaczy zapewne ma do dzisiaj.
Mało tego - ta banda kretynów pewnie się rozmnoży i przekaże swoje geny dalej.
Ich dzieci też będą kradły tablice. Taka nowa, świecka tradycja.
I przez takie indywidua trzeba wymyślać sposoby na uniknięcie nieprzyjemnych sytuacji.
Jednym z nich jest zablokowanie drzwi drugiego wagonu na pętli, żeby towarzystwo korzystało jedynie z pierwszego, gdzie motorowy ma jakiekolwiek szanse na przyuważenie wandali.
Niewiele to daje, bo podbieranie tablic występuje przed przystankami krańcowymi.
Drzewiej, gdy rurki w tramwajach były wykonane z aluminium, to specjaliści potrafili rozkręcić wszystkie uchwyty i wyrzucić je przez okno na odcinku między ostatnim przystankiem, a pętlą.
Grzecznie wysiadali na krańcu i wracając na piechotkę, zbierali swój łup w trudzie i znoju.
Teraz rurki są plastikowe, więc jedyne co średnio rozgarnięty pasażer może z nimi zrobić, to uwiesić się całym ciężarem i je połamać.

I na koniec moja osobista, mała przygoda z grupą młodzieży, która jest przyszłością narodu.
Oczywiście pijani, oczywiście wulgarni, oczywiście głupi jak buty.
Jeden z nich wykazał się znajomością techniczną tramwaju i rozpoczął naciskanie przycisku alarmowego.
Na szczęście w SWINGu mam podgląd serwowany przez kamery, więc szybko sprawdziłem, czy coś złego się nie dzieje.
Gdy naciskanie czerwonego guzika nie przyniosło zamierzonego efektu, jeden z grupy (pewnie z wykształceniem wyższym) użył awaryjnego otwierania drzwi.
Ależ to było śmieszne, a ile radości im to dało. No po prostu duma rozpierała ich serca.
Na szczęście akcja otwierania nastąpiła na przystanku, więc cała banda wysypała się na zewnątrz, gremialnie pozdrawiając wszystkich wyciągniętą do przodu ręką (może zamawiali pięć piw czy coś).
Zanim przecisnąłem się między pasażerami, zanim wytłumaczyłem dlaczego nie jedziemy, zanim odblokowałem drzwi, to uciekły mi dwa cykle świetlne i całą resztę trasy przejechałem na opóźnieniu czterominutowym (czyli takim, które liczy mi się do utraty premii).
Wypas.

Święta coraz bliżej, a potem Sylwestrowa Noc.
Wtedy to się będzie działo.
Jak przeżyję, to napiszę.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Przedświątecznie

Powoli mija pół roku, od kiedy rozbijam się tramwajami po mieście siedząc za konsoletą.
Po pierwszym zachłyśnięciu się nowościami, nadal czasami nie mogę złapać oddechu i kończy się to rzężącym kaszlem.
Codziennie dzieje się wiele, lecz nie wszystkie zdarzenia nadają się do opisywania. Niektóre nigdy nie powinny opuścić mrocznych czeluści zakładowych kazamatów.
Inne znowu stają się dla mnie (zresztą dla każdego motorowego też) szarą codziennością i powoli nie zwracam nawet na nie uwagi.
Podobnie dzieje się z tematami.
Jeżeli mam unikać marudzenia i narzekania, to w którymś momencie i tak wyczerpię wszystkie możliwości.
Mogę oczywiście pisać codziennie. Na przykład o kimś, kto próbował wyjechać tramwajowi z dyńki (znaczy na baranka zaatakować), albo o kierowcach, którzy zostawiają samochody na torowiskach i zapominają o funkcji biegu wstecznego.
Na uwagę na pewno zasługuje mega stres towarzyszący KAŻDEMU hamowaniu tramwajem.
Ale uczciwie przyznajcie - ileż można o tym czytać?

Chociaż nie. O niektórych rzeczach warto pisać (czytać zresztą też).
Na przykład ostatnio słyszałem, jak jeden motorowy rozpoczął hamowanie przed Patelnią (takie duże rondo w Centrum), lecz wpadł w poślizg.
Przejechał, a właściwie prześlizgał się przez cały przystanek (jakieś 70 metrów) i znajdujące się za nim skrzyżowanie (coś koło 50 metrów). Zatrzymał się dopiero przy Hożej, czyli kolejne kilkadziesiąt metrów dalej.
Słyszałem też o motorowym, który również wpadł w poślizg, ale zastosował w SWINGU system awaryjnego hamowania (specjalny, mega przycisk STOP zwany Grzybkiem) i jedyne co mógł zrobić, to uciec z kabiny alarmując ludzi, żeby przygotowali się na zderzenie.
Obu motorowym na szczęście nic się nie stało, a tramwaje zatrzymały się bezpiecznie, chociaż w obu przypadkach na pewno jakiś anioł stróż mocno się napracował.
I jak widzę ludzi, którzy sobie z uśmiechem na ustach wychodzą na przejście dla pieszych, bo mają zielone, a ja do tego przejścia właśnie dojeżdżam, to za każdym razem zastanawiam się, czy wpadnę w poślizg i zdążę wyhamować, czy jednak tym razem jeden z uśmiechów zniknie na zawsze.
Skąd w narodzie przekonanie, że tramwaj zatrzymuje się w miejscu?
Wystarczy upewnić się, że tramwaj da radę zahamować. Szkoda zdrowia na udowadnianie sobie, że jest się twardzielem.
Nawet przy prędkości 10 km/h, czyli w ostatniej fazie hamowania, maszyna potrafi się lekko poślizgnąć i pojechać kilka metrów dalej niż na początku się zakładało.
A nie daj boże weź i szarpnij tramwajem.
Od razu larum się podnosi, a wyrzuty i skargi do ZTMu lecą.

Powiało grozą, to teraz coś na odprężenie:



A skoro wyluzowaliśmy, to trzeba coś miłego napisać.
Może coś o Świętach Bożego Narodzenia, albo o Sylwestrowej Nocy?
Wiecie kto was zawiezie na rodzinne spotkania, rozdawanie prezentów pod choinką i szampańskie imprezy?
Otóż będę to JA!
Ale szczerze współczuję motorowym, którzy będą tego dnia jeździli do późnych godzin wieczornych.
Eh, miało być wesoło.
No to ja proponuje Sylwestra z jedynką (bo jedynka ma fajną trasę i dobry rozkład jazdy).
Nie pogardzę także prezentami :)


Stary, ale jary. Swoją drogą nie mogę się doczekać na Expendables 3 - taki film akcji dla miłośników kina lat dziewięćdziesiątych.
Motorowi też są takimi niezniszczalnymi. Niektórzy pracują w zawodzie ponad 25 lat.
Trzeba być mocno odpornym psychicznie, by nie dostać hyzia siedząc tyle czasu za konsoletą tramwaju.
A wracając do świąt i sylwestra.
To jest taki specjalny czas, kiedy zawsze brakuje rąk do pracy.
Dziwnym trafem wszyscy wtedy chorują, oddają krew, idą na zwolnienia, wykorzystują urlop na żądanie lub biorą opiekę nad dzieckiem.
Z tym chorowaniem to różnie bywa, bo aura faktycznie sprzyja zapadaniu na różnego rodzaju przypadłości, ale fakt jest faktem - już dwa dni wolne miałem pracujące.
Plany mi się zmieniają z dnia na dzień jak w kalejdoskopie, a to jeszcze nie jest tydzień przedświąteczny.
Coś czuję, że wolny weekend mogę spędzić w pracy.
Będę się starał z tego wykręcić, bo hobby też ma swoje potrzeby.
Trzeba się wyluzować, czego sobie i Państwu życzę.

środa, 4 grudnia 2013

Fantasmagoria

Dzień jak co dzień.
Przyszedłem do pracy, wsiadłem do tramwaju i ruszyłem w trasę.
Na jednym z krańców odebrałem telefon od rodzicielki. Prosiła mnie, żebym podrzucił siostrę autem do ich domu, bo coś zaniemogła nieboga.
Rodzinnym trzeba być.
Jako, że trafiła mi się dość długa przerwa, to odstawiłem tramwaj na boczny tor i w te pędy udałem się we wskazane miejsce.
Pobrałem siostrę i szybciutko odwiozłem ją do domu rodziców.
Po drodze na przejażdżkę załapał się również mój syn.
Przez całą drogę gadał, że bardzo podoba mu się nowy kolor auta - taki żółciutki.
Trochę się zdziwiłem, bo komu może się taki paskudny kolor podobać, ale o gustach się nie dyskutuje.

Siostra odstawiona, a ja, jako że byłem lekko zmęczony to pojechałem prosto do domu.
A tu ZONK.
Po zaparkowaniu auta przypomniałem sobie, że przecież ja w pracy jestem.
Tramwaj zostawiłem na pętli.
Ale na której?
Oj krw... nie pamiętam.
No normalnie skórę ze mnie pasami drzyjcie, a ja nie mogę sobie przypomnieć.
Stres na maxa. Szok z horrorem.
Gdzie Jest Tramwaj!?

Zadzwoniłem do siostry, do rodziców, do żony.
Przyjechali do mnie do domu i dalej deliberować, gdzie ten cholerny tramwaj stoi.
Musi sprytnie go postawiłem, bo nikt z firmy nie zadzwonił. Znaczy tramwaj nikogo nie blokuje.
Nadzór Ruchu też się nie odzywa - to dziwne - czyli chyba jeszcze w przerwie się zmieściłem.
Dziwaczne to niby, bo przecież aż tak długich przerw to ja nie mam. Chyba, że się jakiś SWL trafi (taka wymiana tramwajów na mieście).
Ale tak czy siak, nie pamiętam Gdzie Jest Tramwaj!
Siedzimy, dumamy.
Ja włosy z głowy rwę garściami.
Wyrzucą mnie z pracy jak nic.
Stres rośnie, a ja analizuję trasę. Może w ten sposób wpadnę na pomysł, gdzie ten cholerny tramwaj zostawiłem.
Przystanek po przystanku staram się sobie przypomnieć gdzie i w którym kierunku się przemieszczałem.
No i dziura czarna totalnie. Pamięć zawodzi, stres rośnie jeszcze bardziej.
Zgubiłem kurde tramwaj!
We wspomnieniach doszedłem nawet do miejsca, w którym wiozę siostrę samochodem.
Ale zaraz zaraz. Jakim cholernym samochodem?
Przecież wszystkie sprzedałem. Ja Nie Mam Samochodu!
O matko bosko! To jest w mordę sen! Koszmar!
Obudź się! Muszę się obudzić bo mnie krew zaraz jasna zaleje.

Nawet gdy się obudziłem zlany zimnym potem, to jeszcze przez kilka minut byłem w ciężkim szoku zastanawiając się czy aby na pewno nie zaspałem do pracy czy coś.
Zmora na szczęście się skończyła. Zegarek wskazywał godzinę piątą rano.

Polecam trenowanie świadomego śnienia. Pomaga w takich sytuacjach.