czwartek, 31 października 2013

Poswingujemy razem?

Długom czekał - jako rzekł onegdaj pewien rycerz w filmie Indiana Jones i ostatnia krucjata.
Ale zacznę od początku.
Nie nie, dinozaury sobie daruję, chociaż kilka pamiętam.

Jeszcze na kursie, instruktorzy opowiadali nam o tramwajach typu SWING.
Że piękne, że szybkie, że dobre, wygodne, cudowne i cholernie drogie.
Szczególnie gdy biorą udział w kraksie i trzeba części wymieniać.
Gdy motorowy zawini, to dla takiego delikwenta tego typu wydarzenie jest prawdziwą katastrofą. Szczególnie finansową, bo firma może pociągnąć go do odpowiedzialności materialnej bijącej mocno po skromnej kieszeni.
Dlatego cały czas wkładano nam do głowy, że długo będziemy musieli się wykazywać nienaganną jazdą i zaskarbiać sobie przychylność osób decyzyjnych, by w nagrodę odbyć dodatkowe szkolenie upoważniające nas do prowadzenia tych jakże ładnych i drogich tramwajów.
Jedni mówili o dwóch - trzech miesiącach. Inni obstawiali pół roku jazd bez żadnych zastrzeżeń.
W każdym razie zapowiadało się, że nie powąchamy SWINGów przynajmniej do gwiazdki.

Rzeczywistość jednak mocno nas zaskoczyła.
Może czasy się zmieniły, może osoby decyzyjne podjęły inne decyzje. Czort wie.
Faktem jest, że w drugim miesiącu pracy pierwsi z nas zostali powołani w poczet operatorów SWINGów.
Oczywiście nie było to ot takie tam sratatata.
Trzeba było odbyć dwuetapowe szkolenie, a potem zdać egzamin tak pisemny jak i praktyczny.
Większość miała te zadania rozbite na etapy.
Jednego dnia teoria, po tygodniu praktyczne zajęcia na wagonie połączone z próbną jazdą, a po jakimś czasie dopiero egzamin.
Czasami termin pozostawiony na przygotowanie się osiągał niejednokrotnie miesiąc.
A uczyć się jest czego, bo instrukcja obsługi gruba, a pytania  na teście skomplikowane.
Dodam, że nie wszystkim udaje się zdać za pierwszym razem.
W końcu to zupełnie inny sprzęt niż stare modele 105, czy wersje 13N, o których nie wspomnę nawet.
Tutaj mamy jeden, wielki komputer (w sumie to kilka komputerów) i jak ktoś się boi wyświetlaczy dotykowych, to łatwo mu na pewno nie będzie.

Przechodząc po lekkim wprowadzeniu do mojej sytuacji powiem jedno, a będą to dwa słowa.
Rety, gwałtu co się dzieje.
Baran beczy, kogut pieje.

W poniedziałek zerknąłem na swój grafik i doczytałem się w małych literkach, że zamiast jeździć tramwajem będę brał udział w szkoleniu teoretycznym na SWINGa.
Nie powiem - ucieszyłem się, bo byłem jednym z ostatnich z naszej grupy, który takiego szkolenie nie miał.
Na początku to trochę mi morale siadło, kiedy inni, jeden po drugim dostawali uprawnienia, a ja niezmiennie jeździłem starymi tramwajami.
Nie rozumiałem, czy to kwestia tego, że coś źle robię, czy może ktoś o mnie zapomniał.
Fajnie nie było.
No, ale nie ma co biadolić - trzeba poczekać.
No to się doczekałem.
Na szkoleniu oczywiście masa wiadomości i wszystkie praktycznie nowe.
Na szczęście mieliśmy wspaniałego wykładowcę. Facet nie dość, że się zna na rzeczy, to jeszcze potrafi przekazywać informacje. Prawdziwy fachowiec.
Wiedza wchodziła do głowy jak rozgrzany nóż w masło. Może porównanie nie jest najlepsze, ale oddaje szybkość przekazywania danych.
Okazało się, że po zajęciach teoretycznych grupa może iść do domu (albo gdzieś tam indziej do pracy czy coś).
Ale nie ja, albowiem bo ponieważ zostałem wytypowany do kolejnego etapu szkolenia, czyli zajęć praktycznych.
Fajnie, bo na gorąco mogłem porównać zapiski z rzeczywistym wyglądem tramwaju.
Co ja się tam nabiegałem w te i na zad (tramwaj ma ponad 30 metrów), co naotwierałem szafek, nasprawdzałem bezpieczników i innych zakamarków, to moje. I nikt mi nie zabierze.
Cztery godziny minęły jak z bicza by ktoś strzelił.
Potem była próbna jazda by wyczuć maszynę i dostroić się do interfejsu.
Uczciwie powiem, że jeździ się czadowo.
Hamuje się trochę gorzej, ale za to przyśpieszenie wgniata w całkiem wygodny fotel.
Podejrzewam, że nieco będzie mi doskwierał brak miejsca w kabinie. W sensie, że nie da się nóg wyprostować nijak, a ja do najmniejszych nie należę.
Będę musiał na każdym krańcu jakieś ćwiczenia uskuteczniać, bo inaczej przykurczu ani chybi dostanę w kolanach.
Ciekawe kiedy motorowi będą mieli specjalne złącza w ciele, by podłączając się do maszyny poczuć na żywo jej Ducha :)

Po zakończonym szkoleniu praktycznym pożegnałem się z instruktorem, ale w trakcie ściskania prawicy usłyszałem, że właściwie to mógłbym wpaść jutro i zdać egzamin.
W sumie, czemu nie - pomyślałem.
Okazało się jednak, że mój grafik przewiduje, iż będę jeździł tramwajem.
No nic, zdam w innym terminie. Co się odwlecze to nie uciecze.
Nie uciekło.
Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do mnie Dyspozytor Planujący i oznajmił, że jestem zapisany na jutrzejszy egzamin.
No to mu klaruję, że mam wóz zaplanowany.
Powiedział tylko, żebym się nie martwił, bo on tu jest od planowania.
I jak zwykle prawdę mówił.
W trakcie dnia zostałem zmieniony na mieście przez kumpla i o godzinie 10:00 stawiłem się na zajezdni w celu zdobycia uprawnień.
Wpierw dostałem zestaw pytań teoretycznych, na które szybciutko odpowiedziałem, a potem wylosowałem kartkę z zadaniami praktycznymi.
Uczciwie powiem, że gdybym poprzedniego dnia nie przeczytał kilka razy skryptów rozdanych na szkoleniu, a potem nie utrwalił ich sobie w drodze do pracy to byłby cienko (jako ta dupa u węża).
Na szczęście pamięć jeszcze mi dopisuje i udało się.
Zaliczyłem! Zdałem!
I teraz jestem oficjalnym Swingerem (i bez skojarzeń mi tu proszę).
Jednak na pewno będę musiał poprosić Patronów o pomoc w opanowaniu wszystkich meandrów nowego tramwaju. Tego jest tam naprawdę sporo do ogarnięcia.

poniedziałek, 28 października 2013

Wypychacz tramwajów

Miało być o Wypychaczu, to i będzie, albowiem słownym jestem osobnikiem do szpiku kości.
Opowieść zasłyszana od kumpla Tomasza, z którym przechodziłem wyciskający pot, łzy i nieco krwi proces szkolenia na motorowego.

Tomek jeździł linią 17 w niefartowny dzień, kiedy to doszło do kolizji dwóch tramwajów. Zablokowany został newralgiczny punkt w Warszawie, czego rezultatem było wstrzymanie ruchu szynowego na ponad 2 godziny.
Gdzieś to musiało się rozładować. Trafiło na Dworzec Centralny, a dokładnie na przystanek przy dworcu.
Tam zawsze rozgrywają się dantejskie sceny, a utykanie na dwóch czy trzech zmianach świateł to norma.
Tym razem wystąpił efekt dodatkowy. Bonus taki.

Narrację poprowadzę z pierwszej osoby, bo tak mi nieco łatwiej składać zdania.

Dzień pracy chylił się ku zachodowi. Po zmianie tablic na zjazdowe kierowałem się już w stronę zajezdni macierzystej R4.
Jednak po dojechaniu na przystanek Dworzec Centralny mym oczom ukazały się nieprzebrane tłumy oczekujące na spóźnione w wyniku kolizji na Kercelaku tramwaje.
Na nieszczęście byłem tym pierwszym, który dotarł do rozentuzjazmowanego tłumu.
No i się zaczęło.
Myślałem, że tramwaj nie jest z gumy i się nie rozciąga - myliłem się. Wszystko wskazywało na to, że ilość osób wchodzących nijak nie odpowiada ilości wolnego miejsca w wagonie.
Ludzie wchodzili i wchodzili i wchodzili i dopychali się i wciskali, a potem jeszcze weszło kilka osób, a potem jeszcze jeden delikwent.
Złapał za drzwi i naparłbył całym ciałem. Zmieścił się, a przynajmniej wszystko na to wskazywało.
Normalnie magik jakiś albo iluzjonista co najmniej.
Nacisnąłem przycisk zamknięcia.
Odezwało się standardowe NIUT NIUT NIUT i drzwi się zawarły.
A potem nagle te, za którymi skrywał się niedoszły czarodziej, wyszły poza obrys wagonu i wypadły ze wszystkich prowadnic.
W tym momencie przypomniałem sobie Pierwszą Tajemnicę Tramwajów - z otwartymi drzwiami skład nie pojedzie.
Dodałem w myślach tylko jeszcze jedno zdanie - Przez jednego prostaka ponad 200 osób nie pojedzie dalej.
Używając SNRT (taki system komunikacji) powiadomiłem Centralę Ruchu o zaistniałej sytuacji i rozpocząłem proces wypraszania pasażerów połączony z próbami tłumaczenia, że ich podróż właśnie się skończyła.
Niektórzy próbowali trzymać drzwi twierdząc, że oni dadzą radę, że przytrzymają.
Nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że to nie jest dyliżans, który jeździ co dwa tygodnie (o ile się nie opóźni z powodu napadu indian).
Ja rozumiem, że przyzwyczajenia z PKSu, na który niejednokrotnie trzeba czekać ponad godzinę mogą być mocno zakorzenione w sposobie myślenia, ale do licha jesteśmy w mieście, a tramwaje jeżdżą niejednokrotnie co 3 minuty.
Taka konkluzja - Skoro ludzie nie myślą, to nie jadą.
No, ale wracając do meritum.
Wyprosiłem pasażerów z pierwszego wagonu i poszedłem do drugiego, w celu kontynuowania informowania o awarii tramwaju. Opornie szło, ale się udało.
Zamknąłem ręcznie popsute drzwi i odłączyłem specjalny bezpiecznik, który umożliwiał jazdę nawet z otwartymi drzwiami.
Wracając do kabiny zauważyłem, że pierwszy wagon znowu napchany jest jak przysłowiowa puszka sardynkami.
Nie wiem, kiedy oni zdążyli tam wejść w takiej ilości.
No to abarot - znowu tłumaczenie i znowu wypraszanie.
Ogarnął mnie pusty śmiech, a ręce lekko opadły.
W końcu horror się zakończył i już bez zbędnych rewelacji zjechałem awaryjnie do zajezdni.
Będzie co wspominać przy wspólnym piwie czy innej herbacie.

Koniec

A ja jutro mam teoretyczne szkolenie na SWINGa.
Kolejna przygoda mnie czeka.

niedziela, 27 października 2013

Luźne przemyślenia

Ostatnio spotkałem na pętli kumpla z kursu. Znaczy zanim go spotkałem, to go zobaczyłem.
Wysiadłem zatem z wozu i z uśmiechem na ustach ruszyłem w stronę jego tramwaju.
Wiem, ciężko sobie wyobrazić stukilogramowego, brodatego osobnika, który szczerząc zęby w radosnym grymasie idzie wesoło w waszym kierunku.
On widać też się lekko skonsternował, bo nerwowo pociągając z elektronicznego papierosa zapytał:
- A ty co taki wesoły?
No i co ja miałem odpowiedzieć.
Słońce pięknie świeci, żona zatroszczyła się o wyśmienitą spyżę dla mnie na drogę, widziałem na Żeraniu Wschodnim bażanta w trawie, Antyradio wyjątkowo rockowo przygrywało, w słuchawce akurat leciało Fight for your right.
A ja odpowiedziałem jakoś tak z automatu:
- A bo pracuję w Tramwajach Warszawskich
Dziwnie się na mnie popatrzył :)

-----

Brałem tramwaj z zajezdni. Wiadomo, trzeba zrobić OC (takie sprawdzenie wozu przed wyjazdem), hamulce, światła i takie tam. Do tego dochodzi oczywiście oznakowanie, czyli tablice z numerami linii.
A tu się okazuje, że zamiast tablic do 41 mam komplet do 17 i 33.
Lekki hardcore, bo tu czas się kończy, a trzeba odpowiednio tramwaj "ubrać".
No to biegam jak kot z pęcherzem, zahaczam o budkę z pracownikami technicznymi i razem kontynuujemy poszukiwania.
Na szczęście znalazł się jeden bardziej ogarnięty i doszedł w czym był szkopuł.
Otóż nastąpiła lekka pomyłka i na karcie wozu wydrukowały się nie te cyferki, co potrzeba.
Mój tramwaj stał obok.
Teraz tylko trzeba było powiadomić dyspozytora i wpisać inne numery w kartę.
Uff, tym razem się udało :)

-----

Wiecie, że są tacy specjaliści wysoce umuzykalnieni, którzy uruchamiają swój sprzęt grający w tramwaju i raczą nas głośną muzyką, której przeważnie z powodu dziadowego głośniczka w telefonie słuchać się raczej nie da.
Niestety jest ona uciążliwa i niewspółmiernie głośna w stosunku do swej jakości.
Taki właśnie DJ mi się ostatnio trafił na wagonie.
Zapodał bita i rozpoczął kiwanie głową.
No to się wychyliłem z kabiny i mu mówię, żeby głośniej dał, bo u mnie słabo słychać przez zamknięte drzwi.
I wiecie co?
Wyłączył. Dziwny jakiś.

-----

Na kumpla przyszedł raport, że niby na czerwonym świetle przejechał.
Znam go niezbyt długo, ale prędzej bym się spodziewał, że jest seryjnym mordercą jak Dexter (w sumie jest nawet nieco podobny do tego aktora) lub naśladowcą Hannibala Lectera. Ale żeby na czerwonym? On?
Być nie może.
Mam nadzieję, że ktoś się zwyczajnie pomylił, bo jeżeli nie, to baj baj (czyt. bye bye) premio.

-----

Czasami trafiają się tak zwani obserwatorzy. Ci bardziej zaawansowani potrafią nawet czaić się z aparatem fotograficznym.
Chodzi o pasażerów stojących tuż przy kabinie i czujnie obserwujących poczynania motorowego.
Hardcorowcy są wyposażeni w kamery HD.
Mi na szczęście przytrafiła się wersja light (lekka taka znaczy się).
Kobitka stoi i się gapi, do tego stopnia uporczywie, że normalnie ciarki na plecach czułem i włosy mi dęba stawały.
Odwróciłem się i miło uśmiechnąłem do pani.
Nastąpił foch typu HMPF z lekkim zapowietrzeniem. Następnie pani się odwróciła obrażona.
Poczułem się dziwnie.
Mam nadzieję, że nie złoży skargi.

-----

Pewnego dnia dostałem linię 28. Wyjazd z zajezdni, co łączy się z tym, że początkową fazę rozgrywam nie do końca po standardowej trasie.
Co za tym idzie ilość ludzi pytających się, czy jadę prosto, czy skręcam, a gdzie jadę dokładnie wzrosła niepomiernie.
Może gdyby czytali mojego bloga, to by wiedzieli, na co zwracać uwagę (chodzi o kierunkowskaz, czy oznakowanie zwrotnicy).
I tak sobie pomyślałem w kwestii luźnych przemyśleń, że może warto nieco rozreklamować te moje wypociny.
No i wpadłem na "pomysła", żeby Was poprosić o delikatną pomoc.
Wykoncypowałem sobie taki znaczek, który można zeskanować za pomocą wysokich technologii ukrytych w telefonach smartfonowych, a który prowadzi wprost na tę właśnie stronę.
Reklamowanie polegałoby na tym, by wydrukować taki znak i zawiesić na okolicznej tablicy ogłoszeń albo przykleić czy w inny sposób przymocować w miejscu łatwo dostępnym i widocznym.
Co myślicie? Dałoby się zrobić coś takiego?

A oto znaczek.

Ostatecznie można dopisać nad nim Tramwaj Przeznaczenia, a pod nim podać adres http://www.poszynach.blogspot.com

To tyle na dzisiaj. A miało być o wypychaczu drzwi.

sobota, 26 października 2013

Bilety i kanarki

Żona kumpla powiedziała, że się opuszczam i nic nie piszę.
Prawda jest taka, że życie motorowego jest dość monotonne, jeżeli unikanie potencjalnych wypadków śmiertelnych w ilości kilku sztuk dziennie można nazwać monotonią.
Czasami ktoś coś opowie, czasami usłyszę przypadkiem i wtedy mogę skreślić parę ciekawych akapitów. Bo ileż można pisać o technicznych sprawach związanych z tramwajami?

Dzisiaj przytoczę przypowieść o tak zwanych przyjezdnych studentach (zwanych potocznie słoikami).
Stary motorowy mi to opowiadał nie dalej jak wczoraj, komentując, że normalny to on na emeryturę z tej firmy nie wyjdzie.
Otóż kierował sobie spokojnie Swingiem, a tu nagle za jego plecami rozlega się łomot. W szybkę kabiny drobnymi piąstkami uderza z zapamiętaniem młoda osóbka w postaci mniej więcej osiemnastoletniej dziewczyny (z drugiej strony, skoro przyjmujemy, że to była studentka, to ani chybi musiała być nieco starsza).
No i ta "studentka" w te słowa się odzywa.
- Hańba ci Morris - czy coś w tym stylu - Bo ja tu bilet w tramwaju kupiłam (w sensie, że w automacie) i on mi tu teraz nie działa i co to za skandal jest. Bilet popsuty, zwrot pieniędzy mi się należy. Ja tu proces wytoczę, do gazet pójdę i do przeora klasztoru jak będzie potrzeba.
Na takie dictum trzeba znaleźć odpowiednie słowo, no to się rzeczony motorowy z kabiny wychylił i klaruje dziewoi, że trzeba pewnikiem spróbować w innym kasowniku bilet skasować weryfikując tym samym, czy aby przypadkiem ten jeden nie jest uszkodzony.
Się laska zasiniała i krzyczy dalej, udowadniając, że zadowolona z rozwoju sytuacji wcale nie jest.
Między jednym przekleństwem a drugim, faktycznie próbuje wcisnąć bilet do kasownika, ale ten złośliwie wydaje tylko zgrzytliwe dźwięki i wyrzuca bilet bez opcji kasowania.

Na szczęście znalazła się kolejna, młoda osóbka w postaci blond piękności, która zwróciła uwagę na jeden, drobny szczegół.
- Ale prze pani. Pani ten bilet wsadza odwrotnie. Pani przekręci kartonik.
I wiecie co? Zadziałało.
Proste rozwiązania są najlepsze.

Ta sytuacja przypomniała mi pewien dowcip niejako związany z naszym zawodem.
Biegnie facet do tramwaju krzycząc, że on do pracy, że nie zdąży, że niech poczeka tramwaj na niego.
No to ludzie w wagonie też krzyczą, żeby motorowy drzwi nie zamykał, bo człowiek się śpieszy.
Motorowemu światło uciekło, zadowolony nie był, ale cóż robić - taka służba dla społeczeństwa - poczekał.
Zdyszany facet wpadł do wagonu, złapał oddech, podziękował i odezwał się w te słowa:
- Bilety do kontroli proszę.

Z biletami to zawsze jest masa radości.
Nam sprzedaż tychże karteluszek niewymownie przeszkadza w wykonywaniu zawodu, bo teoretycznie powinniśmy bilety sprzedawać tylko na przystankach, ale to utopia jest. Rzecz do wykonania praktycznie niemożliwa.
No bo wyobraźcie sobie, że motorowy wstrzymuje ruch na 2 minuty i obsługuje dwie osoby, które właśnie chcą zakupić bilet dając oczywiście nieodliczone kwoty.
Trzeba wydać reszty, trzeba policzyć, trzeba w końcu wydać te cholerne bilety i oczywiście odliczyć grosze do wydania.  No bo jak ruszysz z miejsca, a dany delikwent biletu nie nabędzie, to go jakiś złośliwy kanarek gotów z gotówki oskubać
Prawda jest taka, że sprzedajemy te bilety w biegu, co znacząco obniża koncentrację i powoduje niejednokrotnie sytuacje co najmniej niebezpieczne. No bo nie da się przecież jednocześnie patrzeć na wydawaną resztę i na otaczającą tramwaj rzeczywistość.

Także apeluję z tego miejsca - proszę mi tu nie wręczać pięciozłotówek, ani tym bardziej banknotów.
Szczytem bezmyślności jest pytanie - Czy ma pan wydać ze stówki?
Ostatecznie mogę robić tak, jak to uczynił jeden, wesoły motorowy.
Pani dała banknot pięćdziesięciozłotowy (słownie 50 pln) i zażyczyła sobie biletu za 4,40.
Bilet otrzymała, motorowy banknot zwinął i zamknął klapkę.
No bo przecież w regulaminie przewozu pasażerów jasno stoi, że kwota na bilet ma być odliczona.
Widać napiwek się należał, albo coś :)
Faktem jest, że trafiają się pasażerowie, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli rezygnują z reszty.
Chwała im za to i sława, bo niepomiernie ułatwiają nam tym życie.

A następnym razem będzie o wypychaczu drzwi.

poniedziałek, 21 października 2013

Pijak

Ostatnio praca na pierwszą zmianę dała mi ostro się we znaki.
Wstawanie o 2:50 w nocy, by bez zbędnych nerwów dojechać na zajezdnię w okolice godziny 4:00 nijak nie chciało zgrać się z zegarem wewnętrznym mojego organizmu.
Pomijam fakt, że jeżdżenie w formie pół-śniętej ryby wcale do przyjemności nie należy.
Raz byłem tak śpiący w pracy, że gdy zatrzymałem się na czerwonym świetle to chciałem otworzyć drzwi dla pasażerów jakbyśmy byli na przystanku.
W porę się jednak opamiętałem.
Bo to wiecie, taki odruch się wykształca - gdy tramwaj się zatrzymuje, to trzeba ludzi wypuścić :)

Trzeba było zatem coś z tym fantem uczynić.
No i z kumplem wpadliśmy na szatański plan.
Zamienimy się! On będzie jeździł tylko rano, a ja tylko na drugą zmianę.
Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy.
Podanie napisane, zaniesione do kierownictwa i teoretycznie pozytywnie przyjęte.
Pozostało jedynie czekać na rozpatrzenie.
System maglował te nasze wypociny przez miesiąc, ale wszystko wskazuje na to, że od listopada będę się wysypiał, a kumpel będzie wcześniej wracał do domu.
Ze mnie zawsze był taki nocny Jarek, więc obaj będziemy zadowoleni mam nadzieję.

Z innej beczki to chciałem napisać o oczekiwaniu na potencjalnego pasażera, czyli na osobę dobiegającą.

Raz już miałem odjeżdżać z przystanku, ale jak zwykle tuż przed ruszeniem zerknąłem w boczne lusterko.
A tu moim oczom ukazuje się widok godny epickiej mini sagi.
Wyobraźcie sobie kobietę w towarzystwie dwóch brzdąców w wieku około oseskowym, z czego jeden był jeszcze totalnym mlekosysem - czyli 2 i 4 lata.
Otóż wspomniana wyżej kobieta chwyta jedno z dzieci pod pachę (to mniejsze), a drugie ujmuje za rękę i puszcza się pędem niczym wiatr w kierunku tramwaju.
I normalnie musiałbym być skończonym bastardem (nie, nie chodzi o duży miecz) czy innym draniem, by nie poczekać na matkę, której tak bardzo zależy na szybkim dowiezieniu swoich pociech w miejsce jej tylko wiadome.
Powiem uczciwie, że większy z dzieciaków całkiem dobrze radził sobie z dotrzymywaniem jej kroku w biegu.
A drugi przypadek tyczy się przedstawiciela tak zwanej kultury masowej, czyli hipstera (bo to wiecie, oni wszyscy chcą być tacy niepowtarzalni, że każdy z nich wygląda tak samo źle).
Też byłem tuż przed ruszeniem z przystanku, ale patrzę - biegnie taki śmieszny cudak w spodniach, które mają specjalne miejsce na zapasową pieluchę.
Wiecie, chodzi o odzienie, które ma krok na poziomie kolan.
Żeby to sobie wyobrazić, to musicie wstać z siedziska, złączyć kolana i nie odrywając ich od siebie spróbować pobiec kilka metrów.
Napisanie, że spokojnie mógłby konkurować z kulawą kaczką nie opisze tej sytuacji należycie.
On biegł długo, a ja się śmiałem.
Wyjście z podziwu dla jego zdolności lekkoatletycznych zajęło mi na tyle dużo czasu, że chłopak - bo to chyba był chłopak - zdążył :)

No i na koniec krótka przypowieść o pijaku.
W sumie to bardziej był Pan Żul, bo i utytłany był i wzrok miał dziki i suknię plugawą. Do tego w kapturze zarzuconym na czerep nie wyglądał zbyt atrakcyjnie.
No i pachniał kupą zgniłych liści oraz tym, co w tych liściach mogło się znajdować.
Uczciwie napiszę, że gdyby na którymś z przystanków nie zaczął mi się turlać (dosłownie) po wagonie, to dałbym mu trochę pospać.
Inaczej by się sprawy miały, gdyby któryś z pasażerów zaproponował mi usunięcie wrażego delikwenta, wtedy musiałbym reagować od razu.
Ale tak, to na przystanku krańcowym poprosiłem go grzecznie o opuszczenie leżaka jakim stał się dla niego tramwaj.
No i wywiązał się dialog mniej więcej taki:
- Koniec trasy - poinformowałem delikwenta - czas wysiadać.
- Dobra dobra - odpowiedział Pan Żul ciaśniej otulając się swoim czarnym dresem.
- Żadne tam dobra dobra, tylko trzeba wysiadać - byłem nieustępliwy.
- Tak tak, akurat.
No i weź tu z takim gadaj. Musiałem zmienić taktykę na bardziej socjotechniczną.
- Liczę do trzech i jak pan nie wstanie to wołam Nadzór Ruchu.
- Dobra dobra - powtórzył Pan Żul nie ruszając się z miejsca.
- Ostatnia szansa, uwaga liczę i idę po NADZÓR - tembr głosu zmieniłem na bardziej gardłowy.
Pan się zaczął nerwowo kręcić. Widać Nadzór nie tylko na motorowych tak działa :)
Policzyłem do trzech i odszedłem kilka kroków głośno tupiąc. Dodałem przy tym zdecydowanym tonem
- Idę po Nadzór!
I wiecie co? Pan Żul zwlekł się był z siedziska i płynnym ruchem opuścił pojazd.
Nawet go nie dotknąłem :)

sobota, 19 października 2013

Skrzydła

Jak wiecie zapewne, z motorowym umówić się jest rzeczą trudną, a czasami nawet niemożliwą.
Powodem tego są różne godziny pracy, które niejednokrotnie wypadają w trakcie czasu wolnego ludu pracującego stolicy.
Tedy jedynym wyjściem jakie pozostaje to złapać go na trasie (w sensie, że motorowego, a nie rzeczony lud).

Takoż i dzisiaj tramwaj, który prowadziłem robił za mini centrum hobbystyczne umożliwiające wymianę doświadczeń i części składowych do modeli, którymi się bawię. Rozchodziło się o tytułowe skrzydła do takiego oto modelu:

Fajny, co nie :)

Co prawda kumpel, z którym miałem się spotkać pomylił brygady i nie dane nam było pogadać na pętli, ale na szczęście linie tramwajowe są zakręcone i dzięki temu złapał mnie już po tym jak ruszyłem z krańca Nowe Bemowo.
Można powiedzieć, że obaj byliśmy zakręceni.
Pogadać co prawda się nie dało, bo jest firmowy zakaz wożenia pasażerów w kabinie motorowego, ale do wymiany doszło.
Misja wykonana.

Dodatkowym smakiem do całego, dzisiejszego dnia była koszmarnie zła aura dla tramwajów.
Szyny były tak mocno pokryte "madą" (taka mazia z liści, odpadków, wody i złej magii), że praktycznie przy każdym hamowaniu trzeba było używać piaskownicy i hamulców szynowych. Z ruszaniem było podobnie, tylko beż hamulców :)
Ślisko było jak w kosmosie, czyli że tarcie było praktycznie zerowe.
Skutkowało to oczywiście opóźnieniami bo taka pogoda wymusza jazdę z ograniczoną prędkością.
Kumple zaliczali poślizgi czasowe dochodzące na krańcach do 15 minut.
Naprawdę było mega niebezpiecznie.
Na szczęście koło 17:00 spadł deszcz i sytuacja się unormowała, czyli "mada" została zmyta z szyn.
Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo polubię opady atmosferyczne.
Mam nadzieję, że pasażerowie nie odczuli bardzo dyskomfortu spowodowanego ostrym hamowaniem.

Przy takiej pogodzie nie zalecam zajmowania miejsc w tylnej części tramwaju.
Ja wiem, że na rufie jeździ szlachta i zakochani, ale gdy wydarzy się coś złego i tramwaje wjadą na siebie, to może się skończyć tak:


Dbajcie zatem o siebie i odpuśćcie motorowemu gdy od czasu do czasu szarpnie przy hamowaniu.
Zdjęcie zajumane z najlepszego fanpage o tramwajach, czyli Motorniczy na krawędzi tramwajów

czwartek, 17 października 2013

Tolerancja

Kiedy na rozmowie o pracę w Tramwajach Warszawskich przyznałem się, że przez większość dorosłego życia prowadziłem własne przedsiębiorstwo, pan rekruter uśmiechnął się i powiedział, że w takim razie nie będzie dla mnie niczym nowym pracowanie w lekko wydłużonym czasie pracy od czasu do czasu.
No jasne, że nie. W końcu jak się robi na swoim to się jest w pracy 24 godziny na dobę, więc jeżeli zdarzy się potrzeba jeżdżenia dłużej, to nic złego się nie stanie.

O ja naiwny.
Myślałem, że chodzi o to, iż raz na tydzień czy raz na dwa tygodnie trzeba będzie popracować więcej niż 8 godzin.
No dobra. Dwa razy w tygodniu. Niech tam.
Ale kurde nie codziennie.
Jasne, jaśniutkie jest, że takie czasowe wyżymanie motorowego nie trwa non stop, że dziesięciogodzinne zmiany są równoważone służbami trwającymi sześć, czy nawet pięć godzin.
Ale nie oszukujmy się.
Po sześciu godzinach na tramwaju i tak człowiek wraca zmęczony do domu tak, jakby robił cały dzień.
Natomiast po dziesięciu godzinach człowiek nie wraca.
Człowiek wlecze się wyczerpany doszczętnie.
Dodajmy do tego zatrzymanie na mieście spowodowane kolizją czy wypadkiem albo zwyczajnym odłączeniem prądu, a może się okazać, że na wagonie spędzimy 12 godzin.
To już nie jest fajne.

Być może organizm kiedyś przywyknie i nie będzie przysypiał po 8 godzinach permanentnego skupienia.
Prawda jest jednak taka, że 10 godzin w tramwaju jest równoznaczne z  podróżą non stop z Warszawy do Gdańska i z powrotem.
Bez szansy na rozpędzenie się.
Bez możliwości podziwiania widoków.
Bez ewentualnego zabrania ładnej autostopowiczki.
W towarzystwie żony i teściowej.
Gdy mają okres.
W deszczu.
Podczas przymrozków
W nocy.

Poważnie mówię. 8 godzin na wozie to opór. Dalej są tylko halucynacje i śmierć z niedożywienia :)
Myślę, że nad tym problemem powinny pochylić się Związki Zawodowe w Tramwajach Nie Tylko Warszawskich.

Ale ja nie o tym chciałem.
Ostatnio przejmowałem po południu wóz. Normalka - zmiana na mieście.
Z kabiny wychynął jednak osobnik z papierosem w ustach. Zapalonym.
Nosz kurde bele cwaniaczek w ząbek czesany.
Nie mógł poczekać 30 sekund i odpalić szluga na zewnątrz?
Się go pytam łaskawcę, czy mu nie wstyd tak smrodzić innym w pracy.
A on zdziwiony odpowiada, że przecież okienko jest otwarte.
Ręce opadają.
Głowę daję, że gość palił w trakcie jazdy, bo zanim wywietrzyłem kabinę, to jeszcze mi śmierdziało przez dobre 2 godziny.
Cieplej od tego wietrzenia na pewno mi nie było.

Ale palacze ogólnie są utrapieniem nie tylko dla mnie.
Czasami stoi sobie taki jeden z drugim na przystanku i zasmradza.
Niektórzy są mądrzejsi i przechodzą na koniec wyznaczonego obszaru, albo w lekkim oddaleniu oddają się przyjemnościom dymienia na trawniku lub za wiatą.
To nic, że w przyrodzie występuje coś takiego jak wiatr. Przecież wszyscy wiedzą, że dym się nie roznosi.
Dobra. Dość sarkazmów.
Najbardziej irytują mnie terroryści, którzy ostatniego bucha biorą tuż przed wejściem do wagonu.
Oczywiście niedopałek ląduje na ziemi (bo po co zdusić papierosa w koszu na śmieci), a ostatni wydech oddawany jest już w środku tramwaju.
Aaargh! Myślenie nie boli.
Muszę jednak oddać honor tym nielicznym, którzy dbają o komfort współpasażerów i ostatnie zaciągnięcie wykonują z dala od wozu, a zduszenie papierosa wykonują w miejscu to tego przeznaczonym.
Chwała im za to i sława, albowiem dobrze postępują.
I tacy ludzie są w prządku. Takie palenie toleruję.

A teraz idę odpocząć, bo przez trzy kolejne dni czekają mnie 10 godzinne zmiany. W tym słynna linia 6 zwana karuzelą z trzyminutowymi przerwami na pętlach.
A na szkoleniu wciskali nieświadomym kursantom, że 5 minut na krańcu należy się motorowemu jak psu buda (czy inna kiełbasa niekoniecznie wyborcza).

poniedziałek, 14 października 2013

Gra miejska

Ostatnio było smuto i ckliwie z lekką dozą marudzenia i jęczenia.
Ale wystarczy tego złego, bo jeszcze na gorsze wyjdzie.
Dzisiaj trochę bezpłatnej reklamy dotyczącej inicjatywy związanej oczywiście ze światem tramwajów.
Żeby nie nadwyrężać swojej mózgownicy, to zwyczajnie zrobię copy paste bo po co zmieniać coś, co całkiem dobrze wygląda.

Uwaga rozpoczynam wklejanie.

AAAAAAAAA, ROZTARGNIONY MOTORNICZY POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY!

Weź udział w grze miejskiej „Ochota na tramwaj” i uratuj ul. Bitwy Warszawskiej przed ogromnymi korkami.

Poznajcie historię motorniczego Stefana, który przez roztargnienie pogubił sprzęt niezbędny do uruchomienia nowej linii tramwajowej. Tylko Wasza drużyna może mu pomóc, odkrywając tajniki miejskiej komunikacji! Zadaniem uczestników gry będzie odnalezienie, m.in. dźwigni do zwrotnicy, kasownika, przystanku, czapki motorniczego i wagonu! Aby otrzymać każdy z wymienionych przedmiotów, drużyny będą musiały pokonać wiele przeszkód.

--->DLA KOGO?
Do udziału zapraszamy drużyny od 3 do 5 uczestników. Osoby nieposiadające drużyny zostaną połączone w zespoły. Zagrać może każdy od 3 do 103 lat. Prosimy jedynie, aby w każdej drużynie znalazła się (co najmniej) jedna pełnoletnia osoba.

--->ZGŁOSZENIA:
Rejestracja odbywa się od 8 do 25 października drogą elektroniczną: glosnatramwaj@gmai.com lub telefoniczną: 502933525
Udział w grze jest bezpłatny. Trzy najlepsze drużyny otrzymają cenne nagrody!

--->CZAS TRWANIA:
Gra odbędzie się 26 października na terenie Ochoty. Zaczynamy równo o 12:00, startując z Centrum Handlowego Blue City (szczegóły wkrótce!). Gramy max. do godz. 15:00.


Więcej informacji na temat gry znajdziecie na stronie: www.ochotanatramwaj.blogspot.com w zakładce: GRA MIEJSKA.


Połamania szyn!!!

***
Organizatorem gry jest oddolna koalicja „Ochota na tramwaj”

Wyraź swój głos już teraz: 

List poparcia budowy linii tramwajowej

Koniec wklejania. Znowu ja się będę produkował.

Dla miłośników facebooka zamieszczam link do utworzonego tam wydarzenia.
Facebookowe wydarzenie
Teraz pozostaje mieć tylko nadzieję na ładną pogodę i doborowe towarzystwo.
A ja dzisiaj sobie wsiądę o 14:45 w linię 17 i pojeżdżę z pięć godzin.
W końcu płacą mi za to :)

sobota, 12 października 2013

Skarga

No i doigrałem się.
Tak to jest, jak się człowiek śpieszy. Wiecie kto się wtedy cieszy?
Ano właśnie, nikt fajny.

W sumie jak się coś przeskrobie, to trzeba honorowo brać na klatę i odpowiadać za swoje błędy.
Gorzej jeżeli się ich nie pamięta.
Bo system przyjmowania skarg jaki jest, taki jest i wiadomość o tym, że moje zachowanie nie przypadło komuś do gustu dotarła do mnie z blisko dwutygodniowym opóźnieniem.

I tu pojawia się dylemat jak na przesłuchaniu.
- Co pan robił 30 września 2013 o godzinie 6:15?
- Siedziałem z kalendarzem w ręku i patrzyłem na zegarek.

Przytoczę tutaj treść skargi, bo czuję się mocno odpowiedzialny za zaistniałą sytuację.

"Dzień Dobry

Chciałem zgłosić, że w dniu dzisiejszym (30.09.2013) o godzinie 6:15 motorniczy prowadzący skład tramwajowy o numerach 1129-1125 na linii 18 pokonał skręt w lewo z al. Solidarności w Marszałkowską w kierunku Służewca na czerwonym dla niego świetle. Skutkowało to tym, że musiałem odskoczyć od przejścia dla pieszych przez tory w stronę przyst. Metro Ratusz 55, bo tramwaj MUSIAŁ przejechać a ja miałem w momencie przechodzenia zielone światło.

Rozumiem, że czas przejazdu wcześnie rano jest mocno wyśrubowany, ale hasło BĄDŹMY RAZEM BEZPIECZNI nie dotyczy tylko i wyłącznie pieszych/kierowców. Dotyczy też motorniczych, którzy mają skłonność ruszać, zanim zapali się dla nich sygnał w kształcie kreski pionowej.

Oczekuję zajęcia stanowiska w opisanej powyżej sprawie."

Zapis oryginalny. Pan oczywiście nie podał swoich danych.
Czyli jak dla mnie to standardowy przykład małego członka społeczeństwa, któremu trudno zaakceptować fakt, że to on powinien dostosować się do otaczającego go świata, a nie na odwrót.

Dlaczego tak obcesowo traktuję tę sprawę?
Już tłumaczę.

To skrzyżowanie jest wyjątkowo nieprzychylne dla motorniczych.
Cykl świetlny dla skręcającego w lewo jest tak krótki, że często ruszając na zielonym, manewr opuszczania skrzyżowania kończymy na czerwonym.
Do tego dochodzą samochody zawracające na skrzyżowaniu, które swoim działaniem uniemożliwiają szybkie zjechanie ze skrzyżowania. A mają zielone światło razem z tramwajem.
Ponadto występuje coś takiego ja poślizg przy ruszaniu (szczególnie na tym przystanku przy niskich temperaturach i wcześnie rano).
Koła się kręcą, obroty rosną, ale tramwaj nie jedzie. Trzeba sypnąć piaskiem, powoli ruszyć, a cenne sekundy uciekają.
Jeżeli skład zostanie na przystanku, to powstaje strata czasowa, której bez naginania zasad bezpieczeństwa ruchu drogowego nijak nie da się potem odrobić.
Więc wynika dylemat. Dbać o dobro pasażerów, czy opóźniać odjazd.
Mało tego. Jeżeli akurat trafimy na koniec cyklu, to po minięciu sygnalizatora kompletnie nie widać czy mamy jeszcze zielone, czy już nie,
Zatrzymać się nie ma gdzie, bo po pierwszym metrze wjeżdżamy na torowisko dla składów nadciągających z przeciwnej strony, a po kolejnych dwóch metrach wtaczamy się na ulicę.
Dodam, że prędkość w trakcie całego manewru nie może przekroczyć 15 km/h (takie zasady ruchu) bo to przecież nie dość, że łuk to i zwrotnica jest i krzyżownice.
Przy podliczaniu punktualności nikt się nie będzie pytał, skąd odchyłka czasowa się wzięła.

Trochę rozgoryczony jestem i marudzę, bo spodziewałem się, że jeżeli wpłynie jakaś skarga, to będzie ona sygnowana przez uperdliwego pasażera.
A narazić się jest bardzo łatwo. Wystarczy "krzywy uśmiech", albo "to coś w oczach".
Czasami bywają i takie sytuacje:

- Pan tu skręca, czy prosto jedzie? - pyta babuleńka
- Prosto jadę - odpowiada motorowy siedząc w kabinie za zamkniętymi drzwiami.
- CO?! Gdzie jedzie? - pyta niewzruszona babina lekko się ewidentnie irytując.
- PROSTO jadę - odpowiada głośniej motorowy
- Czego się na mnie drzesz chamie!! - babcia zamienia się w niewielkiego demona wściekłości - Ja na Ciebie donos napiszę chamie ty!

A tutaj nie dość, że to nie pasażer napisał, to jeszcze był to pan, który nie do końca zdawał sobie sprawę ze specyfiki poruszania się tramwajem.
Rozumiem jego zbulwersowanie. Też bym się zirytował, gdyby mi taki wielki tramwaj przed nosem przejechał, ale donosicielstwo to jest rzecz ohydna i żaden prawdziwy mężczyzna nie zbrukałby swojego honoru czymś takim.
Zrozumiałbym  gdyby zamieścił swój podpis. Miałbym wtedy szansę się skonfrontować, wyjaśnić i przeprosić za zaistniałą sytuację.
To moje zdanie i można się z nim nie zgadzać bardzo swobodnie.

Zresztą taka uwaga. Gdyby on był tak bardzo zaskoczony i zmuszony do odskakiwania, to nie zapamiętałby numerów bocznych z obu wagonów, bo by ich zwyczajnie nie widział.

Eh, ciekaw jestem jak się ta sprawa skończy i czy ktoś z firmy weźmie moją stronę.
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jeżeli chodzi o przestrzeganie przepisów to jestem dość rygorystyczny w tej kwestii.
Obiecuję się więcej tak nie śpieszyć.

czwartek, 10 października 2013

Idę albo nie idę

Ostatnio z każdej strony męczą mnie tym nieszczęsnym referendum.
Gdzie nie spojrzę, tam albo gronkowiec, albo Gronkiewicz, albo Guział, albo guziec (taka świnia z Afryki).
I uczciwie powiem, że mam serdecznie dosyć tak namawiania mnie do tego głosowania, jak i zniechęcania mnie.
Bo coraz bardziej czuję się manipulowany.
Znaczy oni sobie mogą mną manipulować długo i namiętnie. Ja swój rozum mam i sam zdecyduję co będę robił.

Jednak wiele osób ma z tym niejaki problem.
Dla nich specjalnie zamieszczam mój ulubiony film dotyczący osób niezdecydowanych.


Bunkrów co prawda nie ma i nie trzeba oglądać do końca, ale i tak jest śmiesznie.

A nieco z innej beczki.
Jak już mnie tak bardzo zmęczyli tymi reklamami referendowymi, to w końcu przysnąłem na jednym z krańców (na pętli znaczy się).
Zmianę zaczynałem bardzo wcześnie (bo czwarta rano to chyba wcześnie), a linia 41 do wyjątkowo spokojnych należy i lekko usypiających.
Takoż i zmógł mnie sen na Woronicza (przystanek techniczny).
Jednak nauczony doświadczeniem wyniesionym z obcowania wśród doświadczonych motorowych, nastawiłem sobie budzik w telefonie.
Przerwa była wyjątkowo długa, bo ponad dwudziestominutowa, więc nawet się wyspałem.
Tak odświeżony mogłem bez zbędnego stresu przystąpić do kontynuowania pracy motorowego.

Opowieść, która nauczyła mnie za każdym razem używać budzika na krańcu brzmiała mniej więcej tak:

"Zatrzymałem się na pętli plac Narutowicza. Czasu było sporo to wyluzowałem z lekka. Oczy się przymknęły, szum tramwaju uspokajał, sen przyszedł nagle. Ale podświadomość okazała się być czujna.
Obudziłem się jakby polany zimną wodą z przeświadczeniem, że zasnąłem na światłach - na skrzyżowaniu znaczy się.
No to czym prędzej nacisnąłem pedał zadania jazdy i ... stuknąłem w tramwaj, który znajdował się przede mną.
Na szczęście delikatnie i śladu nie było, ale co się nerwów nazjadałem, to mi na pół roku wystarczyło."

Zatem jak widać lepiej dmuchać na zimne. Szkoda się potem turbować.

Idę, zjem coś sobie przed snem. Trochę tylko boję się otworzyć lodówkę, żeby przypadkiem nie wyskoczyło na mnie jakieś referendum czy inna cholera.

Ranny stres

Spokojnie.
Nie chodzi dzisiaj ani o rany postrzałowo szarpano cięte, ani nawet o ranne pantofle. Rozchodzi się o zwykły, ludzki opór szarych komórek w zetknięciu z godziną 4:00 rano na zajezdni.

Kumpel mi snuł opowieść w tej materii i w sumie pewnie nigdy bym o tym nie napisał, ale następnego dnia podobną historię usłyszałem od kolejnego znajomego.
Otóż gdy rano przychodzimy do pracy, musimy wpierw odebrać kartę wozu, a potem udać się na tak zwane "pole" w celu odnalezienia powierzonego nam składu tramwajowego.
Przedtem jednak trzeba namierzyć odpowiednie tablice boczne, na których jest jasno i klarownie napisane, z którego krańca będziemy wracać na zajezdnię - tak zwane "tablice zjazdowe".
Nie zawsze jest to łatwe, a czas ucieka. Bywa, że tablice złośliwie się schowają, albo nie ma ich tam, gdzie być powinny.
Wypada trochę pobiegać.
A czasu coraz mniej. Trzeba się pilnować, bo wyjazd z zajezdni jest kluczowym elementem dobrze rozpoczętego dnia pracy.
Kiedy już tablice są na miejscu, a my sprawdziliśmy wóz pod względem oświetlenia, hamowania, ruszania i ogólnego buczenia i grania, to możemy spokojnie zasiąść za pulpitem i rozkoszować się pozostałymi do odjazdu minutami.
Chyba że...
Czas właśnie minął.
La boga! Muszę jechać. Już! Teraz! Nagle!
I sru, z buta. Z piskiem opo... ekhem ten no, jak najszybciej do bramy, odbijamy kartę. Cyk, pstryk.
I hopsa na szlak.
A tu się okazuje, że jest 10 minut za wcześnie. Czeski błąd, cyferki zostały źle odczytane.
Oj kurde.
I skucha gotowa.

Nie jest łatwo odkręcić taką sytuację. Czasami jeden taki wyjazd pozbawia całej, miesięcznej premii związanej z punktualnością.

A nie zawsze rano jest tak różowo.
Bywa, że wóz nie jest do końca sprawny i trzeba go na szybko przywrócić do stanu użyteczności publicznej.
Czasami jest to szybka naprawa hamulca szynowego, niekiedy wystarczy wymiana żarówki, a zdarza się i tak, że cały wóz wraca na halę naprawczą, a my dostajemy inny, ale bardziej sprawny :)
To wszystko zabiera czas, a czas jak napisałem jest kluczowy w Tramwajach Warszawskich.
To od naszej (czyli motorowych) punktualności zależy, czy spółka zarobi odpowiednią ilość złota by móc potem wynagradzać odpowiednio swoich podwładnych (czyli motorowych).
Dołóżcie sobie do tego niską temperaturę, wiatr i dajmy na to deszcz kwasu.
No dobra, bez kwasu. Wystarczy sam deszcz.
Wedle zasad mamy na to wszystko 15 minut.
Dlatego ja przyjeżdżam zawsze dużo wcześniej. Bardzo nie lubię się śpieszyć.

Aha. Miałem o tajemnicy tramwajów napisać.
Rozpocznę jak zwykle krótką gawędą.

Dnia pewnego słonecznego na przystanku Metro Młociny (w kierunku Bemowa) podchodzi płowowłosa dziewoja trzymająca dziecko niewielkie za rękę i w te słowa się do mnie odzywa (znaczy pytanie zadaje).
- A czy ten tramwaj to teraz skręca w lewo?
Ja się patrzę wpierw na nią, potem na tory, które nijak inaczej niż w lewo leżeć nie chcą.
Szukam ukrytych szyn prowadzących w innych kierunkach, ale nie zauważam żadnych choć oko wykol.
Patrzę zatem znowu na dziewoję i elokwentnie odpowiadam w te słowa:
- No - a w myślach dorzucam "bo inaczej to nijak się nie da"
Na głos przecież nie powiem, bo by się dziewczę obraziło albo co gorsza skargę napisało.

No i teraz czas na tajemnicę.
Otóż.
Tramwaj jedzie tylko tam, gdzie tory prowadzą.
Chyba, że się wykolei, ale to innym razem przerobimy.

Gdy nie jesteśmy pewni czy dany skład jedzie w stronę, która nam odpowiada, rozejrzyjmy się dookoła.
Sprawdźmy układ torów, zerknijmy czy tramwaj błyska kierunkowskazem określającym kierunek jazdy, a także, jeżeli jest to miejsce zaopatrzone w zwrotnicę, zerknijmy w górę w poszukiwaniu znaczka, który pokazuje aktualne ustawienie zwrotnicy.
Znaczek dla tramwaju skręcającego w lewo wygląda tak:


Jeżeli wszystkie sposoby wymienione powyżej zawiodą, pozostaje jeszcze oznaczenie przystanku, które jest wykonane w celu ułatwienia orientacji w terenie.
Strzałki przy numerach oznaczają kierunek, jaki obiera tramwaj (lub autobus) po oddaleniu się z obecnego miejsca postoju (czyt. przystanku).


Ot i cała tajemnica.
Ja wiem, że wszystko jest klarowne, gdy się już o tym wie.
Teraz już wiecie :)

środa, 9 października 2013

Uciekający tramwaj

Ostatnio siedząc na zajezdni, prowadziliśmy z motorowymi ożywioną dyskusję na temat tak zwanych "potencjalnych pasażerów".
Bo to wiecie, pasażer to taki osobnik, co to już siedzi w środku maszyny. Może również stać, ale musi się wtedy trzymać rurki :)
Jednakże osoba na przystanku (lub poza nim) jeszcze się do tego miana nie kwalifikuje.

Będę się tu posiłkował filmem znalezionym na najlepszym fanpage o tramwajach
  Motorniczy na krawędzi tramwajów:




Dokładnie rozchodzi się o osoby dobiegające.
Mogą być również dochodzące. Ja takich delikwentów nazywam księżniczkami.
Idzie sobie taka księżniczka, obserwuje świat dziurkami od nosa i nie obchodzi jej, że tramwaj ma jakiś tam rozkład jazdy. Ożywia się dopiero w momencie usłyszenia sygnału zamykania drzwi.
Skąd ja niby mam wiedzieć, że rzeczona księżniczka wybierała się w odwiedziny konkretnie do mojego tramwaju?

Ale do rzeczy.

No i tak dywagowaliśmy, że trafiają się potencjalni pasażerowie, którzy piszą skargi na to, że motorowy złośliwie nie poczekał, czy tramwaj zamknął drzwi tuż przed nosem (albo odwrotnie).
Skargi to upierdliwość okrutna, bo do każdej trzeba się ustosunkować, odpowiedzieć, raport napisać i ogólnie udowadniać, że nie jest się wielbłądem.
A potem i tak istnieje możliwość, że się to odbije na premii.

Rozmowa była bardzo ożywiona i zakończyła się konkluzją.
Nikt nie pisze skarg na samolot, który odleciał O CZASIE.
Nikt nie pisze skarg na metro, które zamknęło drzwi i odjechało O CZASIE.
Dlaczego zatem czepiają się tramwajów, które RÓWNIEŻ odjeżdżają O CZASIE.
Ja wiem, że w innych miastach jest ciężko, sygnalizacja szwankuje, torowiska nie są wydzielone i jest ogólna masakra, ale piszę tu w kontekście Warszawy.

W końcu to nie motorowy złośliwie odjechał, a jedynie potencjalny pasażer zwyczajnie spóźnił się na tramwaj.
Więc proszę dwa razy pomyśleć następnym razem, zanim napiszecie skargę na motorowego, który jeździ według rozkładu jazdy.
My z przystanku mamy prawo odjechać maksymalnie minutę przed czasem określonym przez rozkład jazdy, ale zdarza się to nad wyraz rzadko.
Przecież my pracujemy dla Was i jeżeli tylko istnieje taka możliwość, to czekamy, czasami poświęcając swoje prywatne przerwy na krańcach.

wtorek, 8 października 2013

Rowerem po torach

O ludzie.
Jak chcecie sobie rwać ósemkę dolną, to bierzcie tydzień urlopu.
Bo jak wszystko pójdzie dobrze, to będzie bolało trzy, góra cztery dni.
A jak wda się gang bakterii, to na proszkach przeciwbólowych będziecie jechać ponad tydzień. Plus oczywiście dodatkowe wizyty w celu pozbycia się zagrożenia.
Na szczęście zatrudniająca mnie firma wyczuła pismo nosem i bez proszenia dała kilka dni urlopu. Wiem, pisałem o tym, ale bez tych dni wolnych nie byłbym w stanie funkcjonować jako motorowy.

Ale już czuję się lepiej, bakterii jakby mniej, ból jest do wytrzymania. Dam radę.

Ano właśnie, a propos rady, a raczej poradnika.
Mam dla Was taki oto prosty sposób, jak w kilku krokach zrobić z siebie cymbała.

Zaczynamy od założenia rodziny, potem z żoną ten tego, a potem są dzieci.
Jak już podrosną, to kupujemy rowerki dla wszystkich. Najlepiej takie drogie, żeby było wiadomo, kto rządzi na drodze.
I tymi rowerkami wyruszamy po chodnikach okolicznych w celu edukacji potomstwa i pokazania im, jak mają się zachowywać w betonowej dżungli by krzywda ich żadna nie spotkała.
Ale jest jedna, ważna rzecz. Musimy jechać pierwsi.
Najlepiej gdy z lewej strony nadciąga tramwaj. Wtedy wjeżdżamy pierwszym kołem na torowisko, orientujemy się, że rodzina nie przejedzie (no bo przecież czerwone jest, to być może się zatrzymają) i wtedy przystępujemy do realizacji planu zostania cymbałem.
1. Wciskamy hamulec ręczny na kierownicy.
2. Spadamy na ramę roweru boleśnie tłukąc się w przyrodzenie.
3. Drobimy kilka kroków jako ta balerina z Teatru Bolszoj.
4. Wciskamy hamulec mocniej.
5. Zatrzymujemy się centralnie przed jadącym tramwajem tracąc równowagę.
6. Wywalamy się koncertowo na torowisko z głupim wyrazem twarzy i rękami wciąż kurczowo ściskającymi kierownicę bicykla.

Proste prawda?
Tramwaj przecież wyhamuje. Każdy to wie.

A ile nerwów to człowiekowi napsuje.
Ostatnio słyszałem coś, co licuje do takich właśnie sytuacji. Będę parafrazował, bo nie pamiętam dokładnie.
"Głupi ludzie są jak tępe noże. Niby krzywdy nie zrobią, ale potrafią ostro zdenerwować".

No i o włos uniknąłem wczoraj zmasakrowania kierowcy w samochodzie typu Opel czy inny VW.
Młody był, to i głupi.
Znaczy jest, bo go nie trafiłem, ale gdyby  wjechał na skrzyżowanie o pół sekundy później, to przejechać by już nie zdążył.
Wcisnąłem i dzwonki i hamulce wszelakie, żeby nie było, że nie próbowałem uniknąć wypadku, ale nawet gdybym zwolnił w magiczny sposób do 40 km/h to i tak z tego auta nic by nie zostało.
Dodam, że młody dżigit pokonywał skrzyżowanie na czerwonym świetle.
I nie to, że ruszył, czy zjeżdżał na mocno pomarańczowym.
On z premedytacją nie zatrzymał się przed sygnalizatorem.
Tym razem "zdanżył".

A następnym razem zdradzę kolejną tajemnicę tramwajów :)

środa, 2 października 2013

Władza w ręce ludu

Władza w ręce Ludu Pracującego.

Mokrymi krokami, lekko utykając przyszedł październik roku 2013.
Przyniósł on podanie, które zostanie rozpatrzone w przyszłym miesiącu i wprowadzi drobną zmianę wpływającą na sposób korzystania z Tramwajów Warszawskich.
Otóż od listopada pasażerowie mają poniekąd obowiązek używania tajemniczych przycisków umiejscowionych w okolicach drzwi wejściowo - wyjściowych.

Przycisk ten, dla ułatwienia jego odnalezienia, jest oznaczony piktogramem (uwielbiam to słowo).
O takim:


I teraz to Wy będziecie rządzić otwieraniem drzwi.
Oczywiście tylko pozornie, bo nadal to Ja jestem władcą przycisków na konsolecie.
Ale nie będę nikomu zabierał zabawy i uczciwie obiecuję uruchamiać za każdym razem możliwość otwierania drzwi poprzez naciśnięcie guzika.
Żeby nie było zbyt łatwo (bo to przecież Polska właśnie), muszę dodać, że nie każdy ze składów jest w takie magiczne guziczki wyposażony.
Ale nie ma się co turbować, bo rzecz dotyczy jedynie 4% wszystkich wagonów w Warszawie.

Oczywiście inaczej działają guziki w nowych tramwajach i inaczej w starych.
W wersjach 105 (i pochodnych) sprawa ma się jasno i klarownie. Się naciska - się wsiada / wysiada.
Się nie naciska - drzwi się nie otworzą (chyba że motorowy postanowi inaczej).
Natomiast w nowych wozach typu PESA możemy dotknąć Wielkiego Świata.
Tam przyciski są programowalne i nawet podczas jazdy możemy wdusić okrągły klawisz.
Komputer zapamięta polecenie i po zatrzymaniu się wagonów na przystanku drzwi same się otworzą.
Nie trzeba powtórnie dusić guzika.
Znaczy nie do końca same, bo w skrajnych przypadkach ludzie by sobie wysiadali między przystankami.
Wszystko nadal jest w rękach motorowego, więc możecie klikać spokojnie bez obawy o to, że nastąpi samoistne otwarcie w niepożądanym miejscu.

Na zakończenie dodam, żebyście nie bali się naciskać.
Dzięki temu motorowy będzie wiedział, które drzwi ma obserwować, wymiana pasażerów nastąpi szybciej i sprawniej, a czas nie zostanie stracony bezpowrotnie.

W Gdańsku ponoć panuje taka moda wśród "moherków", że próby otwierania drzwi rozpoczyna się zawsze od naciskania naklejek informacyjnych - znaczy piktogramów (pisałem już, że lubię ten wyraz?).

A na prawdziwe zakończenie krótki dialog przekazany mi przez zaufanego pasażera.

Godzina 16:30. Tramwaj z Centrum w kierunku ul. Malczewskiego. Wchodzi pani z córką tak koło 5 lat.
Pani niezbyt urodziwa, a do tego trochę przygruba.
Dziecko drze twarzyczkę, że chce chipsy. matka się drze, że nie dostanie.
Standard. Zapowiada się upojna jazda do domu.
W którymś momencie pada pytanie zadane przez dziecko "a dlaczego?"
Matka odpowiada "bo będziesz gruba i brzydka!"
Młoda zamilkła, coś tam trybi w głowie i w końcu wypala "aaa, taka jak ty?"
Tramwaj się zaśmiał. Ba, nawet krzesełka zrobiły się jakby bardziej czerwone z radości.
Kobieta wyskoczyła na następnym przystanku ciągnąc uspokojone dziecko, które już nie chciało chipsów.

A ja tym czasem borem lasem udam się na zasłużony, chociaż kompletnie niespodziewany urlop wypoczynkowy.
Może skorzystam z okazji i wyrwę sobie jakiegoś zęba czy coś.

wtorek, 1 października 2013

Urlop z zaskoczenia

Nowy miesiąc zacząłem od... urlopu.
Tak tak. Firma wrzepiła mi kilka dni wolnego i nie było nawet o czym dyskutować.
Dowiedziałem się o tym sprawdzając wczoraj nowy grafik na ten miesiąc.
W sumie jak wezmę wszystkie za i sprzeciwy to nawet trafili w dobry moment. Jest też niewielka szansa, że czytają mi w myślach i wiedzę czego, oraz kiedy potrzebuję.

Dzięki takiemu zrządzeniu losu, mam czas na napisanie kilku słów o ciepłym guziku i o Jedi, którzy masowo wylegli teraz na ulice Warszawy.
Myślę, że w innych miastach sprawa ma się podobnie.

Zaczniemy od Jedi.
Są to osobnicy w kapturach, pogrążeni w analizowaniu reguł zakonu i zatopieni w myślach nad poszerzaniem swoich zdolności telekinetycznych.
Zaczęli się pojawiać jak grzyby po deszczu, albo jak studenci na zaliczeniu. Kręcą się głównie w okolicach torowisk i przejść dla pieszych.
Łatwo ich poznać, bo nie reagują na sygnały dźwiękowe, mając zapewne na uszach specjalne wytłumiacze bodźców zewnętrznych takich jak dzwonek tramwaju czy klakson samochodu.
Trzeba na nich uważać bardzo, albowiem moc silna w nich jest.
Znaczy tak im się wydaje. Są tacy, którzy próbują nawet zatrzymywać rozpędzone pojazdy wyciągniętą ręką.
Ostatnio natknąłem się na kilku przedstawicieli tychże Jedi. Ich zachowanie i wygląd są przeważnie takie same.
Lekko przygarbiona sylwetka, wzrok dziki, suknia plugawa.
Nie zwalniając kroku wchodzą przed jadący pojazd (niektórzy nawet odwracają wzrok) i wtedy używają MOCY. Wyciągają w bok rękę, palce dłoni rozwarte szeroko kierują w stronę zagrożenia i nie zwalniając kroku odchodzą w swoją stronę.
Nawet nie muszę hamować, bo tramwaj sam zwalnia. Czysta magia.

Niektórym padawanom (czyli początkującym adeptom) jednak się to nie udaje i sprawy mogą zakończyć się tak, jak na filmie poniżej.

Tu trzeba kliknąć, by zobaczyć film.
Niestety youtube nie chce współpracować, więc musicie zadowolić się linkiem do filmu.

Bywają również tacy, którzy wywołują lekki uśmiech na twarzy motorowych.
Bo wyobraźcie sobie sytuację, w której dany osobnik wysiada z tramwaju, przechodzi przed nim, a następnie wyciąga szyję sprawdzając, czy zza tramwaju, po drugim torowisku przypadkiem nie sunie "cicha śmierć".
No bo przecież tramwaje się wyprzedzają. Każdy to wie.
Wolę jednak takie zachowanie, niż kompletny brak myślenia zachowawczego.
Sam czasami z rozpędu sprawdzę, co tam z lewej strony jedzie.
Dobre przyzwyczajenia są zawsze w cenie.
Sezon jesienny rozpoczęty, więc Bądźmy Razem Bezpieczni i dbajmy o siebie.

Żeby nie przynudzać, to "guzik" załatwimy w kolejnym wpisie.