sobota, 20 lipca 2013

Egzamin Praktyczny

Ten egzamin też rzecz oczywista był typu "Państwowy". Żarty się skończyły, bo koszt takiej imprezy jest niebagatelny, a jak się obleje, to trzeba płacić jeszcze raz.

A jest się czym przejmować, bo o ile egzamin starego typu był zdawany wewnętrznie w ramach Tramwajów Warszawskich, o tyle ten nowy nie dość, że był nadzorowany przez WORD, to jeszcze trzeba było wykonać wszystkie czynności zawarte w ustawach i rozporządzeniach.
Różnica jest taka, że stary egzamin trwał 20 minut, a nowy blisko dwie godziny.

Nie będę Wam zawracał głowy szczegółami. Powiem tylko, że nigdy w życiu się tak nie przejmowałem. Większość siwych włosów mam właśnie z tego dnia.
Do czasu egzaminu praktycznego mieliśmy wyjeżdżone jedynie 31 godzin. Nie jest to wiele biorąc pod uwagę nawał informacji jaki był nam wtłaczany do głów.

Teraz jak na to patrzę, to egzamin nie był tak diaboliczny jak go malowali, ale to mogę sobie pogadać gdy mam za sobą cały kurs.

Jednak tamtego dnia ręce drżały, kolana się uginały a głos był uwięziony gdzieś na poziomie grdyki.

No bo wsiada sobie człowiek do kabiny, a tu... pulpit sterowniczy jest zupełnie inny niż ten, na którym się trenowało w trakcie jazd. Inny układ kontrolek, inne przyciski, a dodatkowo inaczej rozstawione.
No i weź bądź człowieku mądry.
Do tego dochodziły miliony przełączników, bezpieczników, łączników, ustawień i pułapek związanych z porażeniem prądem 600 W.
Na szczęście większość motorniczych była na tyle zaradna, że zdaliśmy ten egzamin całą bandą (znaczy cały kurs dał radę).

Ale wystarczyło się pomylić o 10 centymetrów i cały egzamin brał w łeb.
Pamiętacie taką scenę z Czterech Pancernych jak Grigorii wbijał gwóźdź w drzewo za pomocą czołgu?
No dobra, ci starsi pamiętają, a młodsi muszą sobie poszukać na YouTube :)
Jednym z zadań motorniczego jest właśnie podobne "wbijanie gwoździa".
Kiedyś na egzaminie dojeżdżało się do kija wbitego między torami. Nawet jeżeli ktoś lekko puknął w taki drąg wystający, to nic się złego nie działo. Można było powtórzyć.
Tym razem dojeżdżaliśmy do "żywego" tramwaju. Pomyłka oznaczała rozbicie wozu.
Wyobrażacie sobie 10 cm? To jest szerokość dłoni. Tak blisko trzeba podjechać by móc połączyć dwa wagony sprzęgami.
Sprzęg to te magiczne, metalowe tegesy, którymi łączy się wagony.
Kiedyś, za starych, dobrych czasów takie sprzęgi były wyciągnięte na stałe, ale za bardzo przecinały samochody i obecnie wszystkie są schowane pod wagonem.

Na szczęście nasza Egzaminatorka była bardzo w porządku i nie raz i nie pięć delikatnie zasugerowana zestresowanemu kursantowi to i owo. Była jednak bezlitosna w okoliczności popełnionego błędu.
Kilku zawodników musiało egzamin powtarzać.

Jednak wszystko skończyło się dla nas dobrze i od teraz... tak tak... Mogliśmy kontynuować SZKOLENIE.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz