sobota, 28 września 2013

Zmiana trasy

Dzień zaczął się nad wyraz pozytywnie.
Na miejsce odbioru tramwaju dotarłem już o 15:00.
Wyjąłem książkę, trochę poczytałem, zjadłem coś słodkiego i akurat jak chowałem papierki to przyjechał zmiennik.
Dotarł z lekkim wyprzedzeniem, więc znaleźliśmy minute na wymianę uprzejmości typu:
- Eh taki dobry wagon, aż szkoda oddawać.
- A jakie ma ładne reflektory.
Jednak zaraz potem padło zdanie, które zmieniło piątek w małe piekiełko
- Ale wiesz, że musisz się przebrać? - zagaił zmiennik.
Ja w lekkim szoku oczami wyobraźni zobaczyłem siebie jak wbiegam do budki telefonicznej, gdzie w pośpiechu naciągam gatki na legginsy (jak rasowy Superbohater), narzucam na grzbiet czerwoną pelerynkę i ...
Ale zaraz, zaraz. Gdzie ja teraz budkę telefoniczną znajdę.

Okazało się, że pomimo tego, iż w grafik miałem wpisaną linię 6 (i tylko 6). Nie 5, nie 7, ani nawet nie 8, a Sześć i tylko Sześć, to po kolejnym kółku mam przerobić tablice na linię 31.
No i ZONK.
W życiu jeszcze takimi cyferkami nie jeździłem i nigdy również nie przebierałem wagonu.
Już czułem, że coś pójdzie nie tak.

Normalnie jak dostaję nową dla mnie linię, to się do niej przygotowuję.
Obczajam rozkład jazdy, sprawdzam gdzie dany tramwaj się zatrzymuje i na jakie tory wjeżdża przy kończeniu pół-kursów, badam jak działają zwrotnice i takie tam dalsze.
Czasami nawet sprawdzam numery przystanków, żeby się przypadkiem nie pomylić.
A tu dupa.
Przerwy krótkie, brak dostępu do internetu w formie czytelnej (bo na telefonie to się idzie zastrzelić z łuku w nogę) i ogólnie szok z horrorem. Nie było czasu na takie fanaberie.
Nawet niespecjalnie wiedziałem jak z cholernego krańca KOŁO dojechać na Metro Wilanowska.
Bo to wiecie - żaden normalny tramwaj tą trasą nie jeździ.
A tu się zrobiła godzina 19:00. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Ludzi mało.
No i skończyło się źle.

Jadąc od strony placu Zawiszy, na placu Narutowicza przełożyłem zwrotnicę nie w te mańke co trzeba było
i zamiast zmienić tor na lewy, to pojechałem prosto.
Już po kilku metrach wiedziałem, że skrewiłem. Numer przystanku się nie zgadzał.
Nie wiem skąd mi się ubzdurało, że zwrotnica do lewoskrętu (w sensie, że do objechania Narutowicza) znajduje się za pętlą.
Znaczy znajduje się, ale od drugiej strony, czyli od Banacha.

Cofnąć nie można. Trzeba brnąć dalej.
Szybko zasygnalizowałem Centrali Ruchu, że dałem ciała i będę zawracał na Banacha (tam jest mała pętla umożliwiająca taki manewr).
Kiedy głos w komunikatorze odezwał się w te słowa:
- Dwa tysiące cztery. Co tam się dzieje?
Zrozumiałem.
2004 to był numer wagonu, którym się poruszałem.
Był to również najbardziej czarny rok w moim życiu. Skumulowany pech zaatakował wtedy ze wszystkich stron i zniszczył obie moje pięty achillesowe.
Jak zwykle diabeł tkwił w szczegółach (tym razem siedział w numerkach).

Kiedy już pogodziłem się z rzeczywistością, należało jedynie ogarnąć nową sytuację i jak najszybciej włączyć się do planowanego ruchu.

Na trasie dołączył do mnie instruktor z Nadzoru Ruchu, bo przecież skoro trasa "się zmieniła", to trzeba odpowiedni raport sporządzić.
I powiem wam szczerze, że opanowanie i profesjonalne podejście do tematu ze strony instruktora ukoiło moje skołatane nerwy.
Gdyby to był policjant wrzepiający mi mandat, to bym ładnie podziękował, ukłonił się i poprosił o repetę.
No dobra, z tą repetą to przesadziłem.
Pan instruktor wytyczył nową trasę i już bez większych przygód kontynuowałem jazdę.
Pewnie skończy się to utratą premii, ale frycowe trzeba czasami zapłacić. Szczególnie na początku, gdy doświadczenie jest żadne.
Na zajezdnię zjechałem zgodnie z planem o godzinie 0:15 i jeszcze tylko wskaźnik odchyleń lekko zwariował tuż po północy wskazują przyśpieszenie rzędu +14 minut.
Ale ze względu na porę duchów również Duch Maszyny może mieć swoje dziwactwa, więc mu odpuściłem.
Uspokoił się po trzech przystankach.

Dla większości z czytających, takie wydarzenie może się wydawać niczym strasznym, ale uwierzcie mi, że dla takiego świeżaka jak ja, to było kolosalne przeżycie.
Dodając do tego fakt, że jestem megalomanem, który nigdy się nie myli... horror.

A miało być o ciepłym guziku.

4 komentarze:

  1. Czasami Duch Maszyny jest silniejszy i przeważa:) Widać taki to był przypadek:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mysle ze nikomu nie zrobilo to roznicy jak pojechales. Nie Twoja wina ze nie dano Ci czasu na przygotowanie do trasy. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A byli pasażerowie w ogóle ?

    Nie takie rzeczy mi się zdarzały w ZDM :>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zero pasażerów. Od Koła do pl. Narutowicza wiozłem samo powietrze.
      A nie, przepraszam. Wszyscy, którzy wsiedli na Kole, wysiedli przy R1 (zajezdnia Wola).
      Potem już nikt nie był zainteresowany :)

      Usuń